sobota, 25 sierpnia 2012

Call that a comeback. Or not.

Będzie chaotycznie, po prostu muszę popisać o czymkolwiek, żeby ruszyć z opowiadaniem.
Mój ostatni post na tym blogu powstał jeszcze w 2011 roku, osiem miesięcy temu. Czytając go obecnie, jedyne co nasuwa mi się na myśl to to, że czas nie tylko nas zmienia, ale również dosyć brutalnie weryfikuje nasze plany.
Kto choć trochę mnie zna, doskonale wie, że cały zeszły rok powtarzałam jak mantrę, że nie interesuje mnie nic, poza studiowaniem w Krakowie. A za miesiąc zaczynam naukę na Uniwersytecie Wrocławskim, i wcale tego nie żałuję. Będzie inaczej, to oczywiste. Ale życie pokazało mi wielokrotnie, że inaczej nie musi oznaczać gorzej. Wręcz przeciwnie.
Gdy patrzę wstecz i widzę to wszystko, co dotychczas przyniósł mi ten rok muszę powiedzieć jedno. Poprzedni (znowu!) traci status najlepszego roku mojego życia.
Pierwszy raz czuję, że coś osiągnęłam. Zdałam maturę, i to zdałam wystarczająco dobrze by przyjęto mnie na Dziennikarstwo i Komunikację Społeczną już w pierwszej turze, chociaż na jedno miejsce aplikowało aż 16 osób. Pomyślałam sobie, że chyba coś musi w tym być, że to nie głupi ma zawsze szczęście, tylko szczęście sprzyja lepszym.
Poza tym przeżyłam, ba wciąż przeżywam, najdłuższe i najlepsze wakacje w życiu. Przez te dopiero 3 miesiące wydarzyło się więcej, niż mogłabym przypuszczać. Zebrałam tysiące wspomnień, niektóre bardziej, niektóre mniej wyraźne, z wiadomo jakiego powodu.
Byłam u mojej Mariki, nad morzem, którego niestety nie ma. Spędziłam tam cudowny czas, tak samo w Krakowie. Później szalona wycieczka do Gdańska, żeby obejrzeć mecz Euro Niemcy-Grecja, na który to wygrałam podwójny bilet. Wyjazd z Pauliną do Mateusza, który wprowadził trochę zamieszania, ale już zupełnie przestałam o tym myśleć. Wszystkie te wieczory w towarzystwie Michela za 5, 45. Woodstock pociągiem, niezapomniana ekipa i to poczucie wolności, którego nie da się odczuć nigdzie indziej. Powrót na korytarzu 1 klasy, w dziwnej pozycji z kolegą, o którym wiem tylko tyle, że ładnie pachniał i też jechał do BBa. Później Coke, deszczowy i zimny, i chociaż z zieloną opaską, to spędzony w bardziej komfortowym miejscu, niż podmokłe tereny pola namiotowego. Niezapomniane koncerty The Killers i Placebo, co oznacza, że widziałam już moich 4 ulubionych wykonawców na żywo. I 9 z top 15.
Na tym jednak nie koniec, za tydzień czeka nas Męskie Granie, czym na razie zamykamy letnie koncerty.
Nadchodzą duże zmiany, o których na razie nie chcę myśleć. Jeszcze nie pora.
Tak swoją drogą to zabawne, kiedy zaczynasz już rozpoznawać czcionki w editach innych osób. A może to oznacza, że za dużo czasu spędzam z otwarty Photoshopem.
Teraz jednak pora na odwieczną walkę. 
Lubię marzyć, że pewnego dnia zostanę pisarką, jak głupie by to nie było. Nie, stop. Żadne marzenie nie jest głupie.