czwartek, 29 listopada 2012

Kto z miłości nie umarł...

Ostatnimi czasy na niczym mi już nie zależy, i od kiedy okazało się, że dziennikarstwo muzyczne nie zostanie w tym roku uruchomione, absolutnie wszystko straciło sens, dlatego też doszłam do wniosku, że warto zmarnować chwilę jakże cennego czasu, który powinnam poświęcić na pisanie pracy zaliczeniowej na gatunki dziennikarskie, aby spisać na tym zapomnianym przeze mnie blogu garść wspomnień z jednego z nielicznych dni tego roku, kiedy naprawdę czułam, że mam po co żyć. Niewiele pamiętam, niestety, ale przeczytawszy relację z pierwszego razu, kiedy miałam okazję zobaczyć Muse na żywo doszłam do wniosku, że warto zebrać tę garść wspomnień, aby za jakiś czas, czytając je, móc przenieść się chociaż na chwilę do tego najpiękniejszego momentu i pomyśleć, że prawdopodobnie najlepsze jeszcze przede mną. 
Wiedziałam, jaką moc ma muzyka. Doskonale zdawałam sobie sprawę, że potrafi zmienić życie, a nieraz nawet je uratować. Że gwarantuje niezapomniane chwile, łączy ludzi, i w przeciwieństwie do nich, zawsze jest, chciałoby się powiedzieć, że jak tytuł pewnego serialu o lekarzach, emitowanego na Dwójce. Że w każdej chwili można założyć słuchawki, włączyć ulubioną piosenkę i dać się ukołysać do snu, odsuwając na bok wszystkie problemy i zmartwienia.
Wiedziałam też, że potrafi uzależnić bardziej, niż cokolwiek innego. Wiedziałam to wszystko, naprawdę, i pewnego dnia usiadłam i zrozumiałam, że dałam trójce facetów z Teignmouth tak bardzo zawładnąć swoim życiem, że teraz nie potrafiłabym bez nich funkcjonować. Nie przypuszczałam, że taką miłością można darzyć ludzi, których się nigdy osobiście nie poznało. W obliczu milionów fanów jestem dla nich nikim, ale oni są dla mnie wszystkim, i mówię to z ręką na sercu. Zawdzięczam im tak wiele, że nigdy w żaden sposób nie będę w stanie tego wyrazić, a tym bardziej się za to odwdzięczyć. 
Przejdźmy jednak do sedna.
Tak się pięknie złożyło, że dzień radosnej nowiny nadszedł akurat wtedy, kiedy w marikowym pokoju ucinałyśmy sobie popołudniową drzemkę. Oznajmiła mi, że Muse zagra w Łodzi, ja natomiast, wykazałam się ogromnym entuzjazmem odwracając się na drugi bok, skrzypiąc materacem, jakbym co najmniej baraszkowała na nim z Wojciechem Szczęsnym, który zapewne stał podekscytowany na biurku w formie szklanki czy też innej etykietki na pepsi lub chipsach. Kiedy do mojego zaspanego umysłu dotarł w końcu sens przekazanej chwilę wcześniej informacji, nasz wybuch radości miały okazję usłyszeć całe Police. Później pojawiło się zaniepokojenie, no bo skąd tu skombinować pieniądze na pewnie drogie bilety. Na szczęście ich cena nie okazała się tak kosmiczna, jak to na Muse przystało, i oto pewnego poranka obudziłam się już w swoim domu z tajemniczą kopertą na biurku. Ceiling Dom wyglądał na równie podekscytowanego faktem, że w środku znajdował się bilet na listopadowy koncert, co moja matka zaniepokojona naszym zdrowiem psychicznym. 
I tak, dzień za dniem mijał, nagle nie wiadomo skąd zrobił się wrzesień, nowy album Muse wyciekł do sieci, a ja przepadłam na dobre, zakochując się w głosie Chrisa tak, że od tamtej pory jego 'Save me' noc w noc leciało w moich słuchawkach, a ja wciąż nie miałam dość. W końcu nadszedł dzień premiery, 'The 2nd Law' zostało wydane w edycji z bonusowym DVD, na którym zamieszczono Making of..., a ja oszalałam od nadmiaru Belldoma. Gdzieś po drodze przeprowadziłam się na studia do Wrocławia, ale kogo to interesuje w obliczu wydarzeń, na które czekałam tak długo leżąc w łóżku, nad którym zawisły moje ulubione plakaty zespołu, i uważnie śledząc setlisty w oczekiwaniu na dzień, w którym miałam umrzeć po raz drugi, by już nigdy nie narodzić się ponownie (no, może zrobię wyjątek i zmartwychwstanę na okazję kolejnego koncertu).
22 listopada, po praktycznie nieprzespanej z emocji nocy, wyruszyłyśmy do jakże pięknej Łodzi jeszcze piękniejszym od niej pociągiem. Przywitana widokiem równie zachwycającej Atlas Areny wiedziałam, że tej depresji to ja się już nigdy nie wyleczę. I, jak to zwykle bywa, nie myliłam się.
Po nocy spędzonej w Cynamonie z ruską wycieczką, chociaż to ja czułam się, jakbym na takowej była, i z klonem Siwego na recepcji, który niespodziewanie wpadł do naszego pokoju sekundę po tym, jak zakopałam wódkę w mojej walizce, znalazłyśmy się w końcu na miejscu koncertu. Serce zaczęło walić mi jak po maratonie, kiedy moim oczom ukazały się gigantyczne białe ciężarówki z czarną błyskawicą i napisem STAGE TRUCK. Panowie w koszulkach Muse Crew uwijali się jak w ukropie by je rozładować, a do mnie paradoksalnie coraz mniej zaczęło docierać, że to się naprawdę będzie dziać, że rozstawią tę scenę i piramidę, którą tak zachwycałam się, oglądając filmiki z poprzednich koncertów. Niemiłosiernie dłużące się godziny oczekiwania w kolejce, ludzie zawinięci w folię niczym ofiary wypadku drogowego, stanie w kupie jak pingwiny, byle zapewnić sobie odrobinę ciepła, zapiekanka i Ukryta Prawda, której nie dokończyłyśmy oglądać, i ci wszyscy ludzie, którzy- jakież to wzruszające- zgromadzili się pod Areną w dokładnie tym samym celu, co my, by w końcu po 18 zacząć przedstawienie pod tytułem doors, którymi najbardziej ekscytowała się Honorata. Bieg na barierki, o którym tak marzyłam od chwili pamiętnego teledysku do Resistance, panowie ochroniarze, starający się nam wyperswadować, że nie ma potrzeby się tak spieszyć, i w końcu dotyk zimnego metalu, spojrzenie w oczy dziewczynom i myśl, że to zrobiłyśmy, że naprawdę się udało. Barierki na Muse, i tysiące ludzi za nami, którzy pewnie oddaliby wszystko, żeby znaleźć się na naszym miejscu. Ale nie, nie ma tak łatwo, te barierki to była nasza nagroda za godziny stania w kolejce, bolące i odmrożone wszystko. Jak dobrze, że nie padał śnieg. 
Nerwowe oczekiwanie, support, w roli którego Everything Everything, tym razem nie do ominięcia, nie to co na CLMF'11, i ja zastanawiająca się, jak to było możliwe, że miesiąc wstecz naprawdę zdawałam sobie sprawę, że będę na koncercie Muse, a teraz, stojąc pod sceną nic do mnie nie docierało. 
Aż w końcu rozbrzmiały pierwsze dźwięki Unsustainable, zostałyśmy wgniecione w barierki, ale nie miało to żadnego znaczenia, bo oto na scenę wkroczyła święta trójca, tak piękni, że bolało bardziej, niż łamane żebra. Nie potrafię wiele powiedzieć o samym koncercie, bo dla mnie głównie było to ja i Krzysio, wpatrzeni w siebie i uśmiechający się tak długo, że aż niezręcznie. Wciąż nie wierzę, że naprawdę to robił, stojąc centralnie nade mną i będąc tak uroczym, że miałam ochotę tam wskoczyć, przytulić go i powiedzieć, jak bardzo jestem z niego dumna, i że jest fantastycznym człowiekiem, i generalnie to kocham go nad życie i chcę go chronić od wszelkiego zła tego świata, bo na to zasłużył tym wszystkim, co dla mnie zrobił po prostu będąc i tworząc tak cudowną muzykę. Naprawdę, Bellamy i Dom istnieli dla mnie podczas tego koncertu tylko w naprawdę krótkich momentach.
Nigdy nie byłam szczęśliwszym człowiekiem, szczególnie, że zagrali Sunburn i wymodlony Stockholm Syndrome, podczas którego Matthew zamienił się z Chrisem miejscami, a co a tym idzie, znajdował się tuż nade mną. Bellamy, ten Bellamy, tak rzeczywisty, a jednak nie do końca. Bo nawet kiedy udało mi się go dotknąć, wciąż nie potrafiłam w to uwierzyć, i chyba nigdy nie będę w stanie. Ale to był piękny moment, i nigdy nie przestanie wzruszać mnie fakt, że podał dłoń i ukłonił się Mari, jakby czuł, że to właśnie ona zasługuje na to najbardziej na świecie. I co z tego, że wyglądał jak Gargamel mający wzrost hobbita, skoro to nasz Gargamel, który jednocześnie zniszczył i uczynił moje życie wspaniałym, i tak cudownie się uśmiechał, a w jego oczach widać było, jak interakcje z fanami przynoszą mu wielką radość. Nawet nie jestem w stanie wyobrazić sobie, jak musi się czuć, występując dla tysięcy osób wykrzykujących wraz z nim jego teksty. Mnie ruszałoby to za każdym razem. Nigdy jeszcze nie widziałam go tak wesołego, biegającego po scenie, skaczącego, grającego na kolanach, dającego nam śpiewać, wykrzykując raz po raz 'Wohooo!', 'Kochamy was, Łodz', i gadającego coś niezrozumiałego, ale na co i tak reagowaliśmy entuzjastycznie, no bo to w końcu Matt Bellamy, który teraz spogląda na mnie ze ściany i jest najbrzydszy i najpiękniejszy zarazem, i nie mam słów na opisanie jego niewątpliwego geniuszu. A tak właściwie, to w moim umyśle wciąż stoi pół metra ode mnie i cieszy się jak debil, bo Marika maca go po łokciu. 
I Dom! Nie czytajcie już tego, i tak podziwiam, że tak długo wytrzymaliście, ale zaraz zacznę ujawniać swoje oblicze fangirl i już nigdy nie spojrzycie na mnie tak samo. No ale nie mogę, bo Dominic James Howard jest nieodwołalnie najpiękniejszą istotą na świecie, naprawdę może doprowadzić do łez, a w ogóle powinni zabronić mu bycia takim cudownym. Jego każdy uśmiech był jak sztylet przeszywający serce, ale mimo to, chciałam więcej i więcej. Kocham go, z resztą ich wszystkich, tak bardzo, że nawet ja nie jestem w stanie zrozumieć, że tak się da. Dom jest takim słoneczkiem siedzącym za tą perkusją, i jak się na niego za długo patrzy to można oślepnąć. To dlatego miałyśmy okulary w panterkę, nieważne.
I na koniec Chris raz jeszcze, bo wygrał wszystko, z moim sercem na czele. Był przeuroczy, kiedy patrzył na naszą flagę, ale wiedział, że tak długo nie wypada, więc zamykał oczy, ale to wciąż było silniejsze od niego i zerkał, wciąż obdarzając nas swoim orzechowym spojrzeniem. I powtórzę to jeszcze raz, bo wybaczcie, ale to był jeden z najpiękniejszych momentów mojego życia, kiedy popatrzyłam na niego, a on popatrzył na mnie, czas zatrzymał się dla nas, zniknęli wszyscy ludzie, zniknął Bells i Dom, zniknęła nawet muzyka. Byliśmy tylko ja i on, uśmiechający się do mnie szeroko spod 23-dniowego wąsa, i ja machająca do niego jego podobizną z flagi, na co uśmiechnął się jeszcze szerzej i ciągle patrzył mi prosto w oczy, okej, tak właśnie było, aż zrobiło mi się naprawdę dziwnie, bo chyba na krótką chwilę dotarło do mnie, że Chris nie jest jedynie postacią ze zdjęć czy teledysków, że istnieje, że mnie widzi, widzi jak go kocham i uśmiecha się bo wie, że musi dla mnie wiele znaczyć, i przez to pewnie ciepło robi mu się na sercu, bo w końcu ktoś nie drze się Doooom czy Maaatt, ale Chriiiiis I love you. Ech, gdybyście wiedzieli ile romantycznych tekstów mu tam wyśpiewałam, kompletnie zdzierając gardło, nie mogąc już złapać oddechu przez połamane żeberka przebijające płucka i tak dalej. 
I przez łzy na Madness, tym samym Madness, którego tak na początku nie mogłam znieść. Ale kto by się przejmował tym, że płakanie uniemożliwia oddychanie, śpiewać trzeba było nadal. 
Wciąż nie mogę przeboleć tego, że Krzysio nie rzucił harmonijki w naszą stronę, nawet nie chcecie wiedzieć, co bym z nią robiła, chociaż wczoraj oznajmiłam to na wykładzie, i w oczach wszystkich jestem zapewne psychofanką. 
Koncert skończył się zdecydowanie zbyt szybko, ale zdaje się, że każda część mojego ciała miała na ten temat inne zdanie, wciąż przypominając mi o tym od czasu do czasu. Mogę powiedzieć jednak jak Edith Piaf, że niczego nie żałuję. No, może trochę tego, że nie udało się nam ich spotkać, ale to nie nasza wina, i poza tym nikt nie miał takiej okazji, a i tak słodko było koczować pod hotelem, czyż nie? Poza tym, teraz nadejdzie trasa stadionowa i jeszcze się z nimi zobaczymy, tym razem zdobywając autografy, robiąc sweet focie z Domem i Mattem, i przytulając do serduszka Chrisa. I nie poddam się, dopóki nie powiem im osobiście, ile dla mnie znaczą, i że mogę dzięki nim zaznać szczęścia.
I dziękuję Wam dziewczyn. Za to, że jesteście i za to, że po koncercie popatrzyłam na Was i wiedziałam, że nic nie muszę mówić, bo czujemy dokładnie to samo.