Ostatnimi czasy na niczym mi już nie zależy, i od kiedy okazało się,
że dziennikarstwo muzyczne nie zostanie w tym roku uruchomione,
absolutnie wszystko straciło sens, dlatego też doszłam do wniosku, że
warto zmarnować chwilę jakże cennego czasu, który powinnam poświęcić na
pisanie pracy zaliczeniowej na gatunki dziennikarskie, aby spisać na tym
zapomnianym przeze mnie blogu garść wspomnień z jednego z nielicznych
dni tego roku, kiedy naprawdę czułam, że mam po co żyć. Niewiele
pamiętam, niestety, ale przeczytawszy relację z pierwszego razu, kiedy
miałam okazję zobaczyć Muse na żywo doszłam do wniosku, że warto zebrać
tę garść wspomnień, aby za jakiś czas, czytając je, móc przenieść się
chociaż na chwilę do tego najpiękniejszego momentu i pomyśleć, że
prawdopodobnie najlepsze jeszcze przede mną.
Wiedziałam, jaką moc ma muzyka. Doskonale zdawałam sobie sprawę, że potrafi zmienić życie, a nieraz nawet je uratować. Że gwarantuje niezapomniane chwile, łączy ludzi, i w przeciwieństwie do nich, zawsze jest, chciałoby się powiedzieć,
że jak tytuł pewnego serialu o lekarzach, emitowanego na Dwójce. Że w
każdej chwili można założyć słuchawki, włączyć ulubioną piosenkę i dać
się ukołysać do snu, odsuwając na bok wszystkie problemy i zmartwienia.
Wiedziałam
też, że potrafi uzależnić bardziej, niż cokolwiek innego. Wiedziałam to
wszystko, naprawdę, i pewnego dnia usiadłam i zrozumiałam, że dałam
trójce facetów z Teignmouth tak bardzo zawładnąć swoim życiem, że teraz
nie potrafiłabym bez nich funkcjonować. Nie przypuszczałam, że taką
miłością można darzyć ludzi, których się nigdy osobiście nie poznało. W
obliczu milionów fanów jestem dla nich nikim, ale oni są dla mnie
wszystkim, i mówię to z ręką na sercu. Zawdzięczam im tak wiele, że
nigdy w żaden sposób nie będę w stanie tego wyrazić, a tym bardziej się
za to odwdzięczyć.
Przejdźmy jednak do sedna.
Tak się
pięknie złożyło, że dzień radosnej nowiny nadszedł akurat wtedy, kiedy w
marikowym pokoju ucinałyśmy sobie popołudniową drzemkę. Oznajmiła mi,
że Muse zagra w Łodzi, ja natomiast, wykazałam się ogromnym entuzjazmem
odwracając się na drugi bok, skrzypiąc materacem, jakbym co najmniej
baraszkowała na nim z Wojciechem Szczęsnym, który zapewne stał
podekscytowany na biurku w formie szklanki czy też innej etykietki na
pepsi lub chipsach. Kiedy do mojego zaspanego umysłu dotarł w końcu sens
przekazanej chwilę wcześniej informacji, nasz wybuch radości miały
okazję usłyszeć całe Police. Później pojawiło się zaniepokojenie, no bo
skąd tu skombinować pieniądze na pewnie drogie bilety. Na szczęście ich
cena nie okazała się tak kosmiczna, jak to na Muse przystało, i oto
pewnego poranka obudziłam się już w swoim domu z tajemniczą kopertą na
biurku. Ceiling Dom wyglądał na równie podekscytowanego faktem, że w
środku znajdował się bilet na listopadowy koncert, co moja matka
zaniepokojona naszym zdrowiem psychicznym.
I tak, dzień za dniem
mijał, nagle nie wiadomo skąd zrobił się wrzesień, nowy album Muse
wyciekł do sieci, a ja przepadłam na dobre, zakochując się w głosie
Chrisa tak, że od tamtej pory jego 'Save me' noc w noc leciało w moich
słuchawkach, a ja wciąż nie miałam dość. W końcu nadszedł dzień
premiery, 'The 2nd Law' zostało wydane w edycji z bonusowym DVD, na
którym zamieszczono Making of..., a ja oszalałam od nadmiaru Belldoma.
Gdzieś po drodze przeprowadziłam się na studia do Wrocławia, ale kogo to
interesuje w obliczu wydarzeń, na które czekałam tak długo leżąc w
łóżku, nad którym zawisły moje ulubione plakaty zespołu, i uważnie
śledząc setlisty w oczekiwaniu na dzień, w którym miałam umrzeć po raz
drugi, by już nigdy nie narodzić się ponownie (no, może zrobię wyjątek i
zmartwychwstanę na okazję kolejnego koncertu).
22 listopada, po
praktycznie nieprzespanej z emocji nocy, wyruszyłyśmy do jakże pięknej
Łodzi jeszcze piękniejszym od niej pociągiem. Przywitana widokiem równie
zachwycającej Atlas Areny wiedziałam, że tej depresji to ja się już
nigdy nie wyleczę. I, jak to zwykle bywa, nie myliłam się.
Po nocy
spędzonej w Cynamonie z ruską wycieczką, chociaż to ja czułam się,
jakbym na takowej była, i z klonem Siwego na recepcji, który
niespodziewanie wpadł do naszego pokoju sekundę po tym, jak zakopałam
wódkę w mojej walizce, znalazłyśmy się w końcu na miejscu koncertu.
Serce zaczęło walić mi jak po maratonie, kiedy moim oczom ukazały się
gigantyczne białe ciężarówki z czarną błyskawicą i napisem STAGE TRUCK.
Panowie w koszulkach Muse Crew uwijali się jak w ukropie by je
rozładować, a do mnie paradoksalnie coraz mniej zaczęło docierać, że to
się naprawdę będzie dziać, że rozstawią tę scenę i piramidę, którą tak
zachwycałam się, oglądając filmiki z poprzednich koncertów.
Niemiłosiernie dłużące się godziny oczekiwania w kolejce, ludzie
zawinięci w folię niczym ofiary wypadku drogowego, stanie w kupie jak
pingwiny, byle zapewnić sobie odrobinę ciepła, zapiekanka i Ukryta
Prawda, której nie dokończyłyśmy oglądać, i ci wszyscy ludzie, którzy-
jakież to wzruszające- zgromadzili się pod Areną w dokładnie tym samym
celu, co my, by w końcu po 18 zacząć przedstawienie pod tytułem doors,
którymi najbardziej ekscytowała się Honorata. Bieg na barierki, o którym
tak marzyłam od chwili pamiętnego teledysku do Resistance, panowie
ochroniarze, starający się nam wyperswadować, że nie ma potrzeby się tak
spieszyć, i w końcu dotyk zimnego metalu, spojrzenie w oczy dziewczynom
i myśl, że to zrobiłyśmy, że naprawdę się udało. Barierki na Muse, i
tysiące ludzi za nami, którzy pewnie oddaliby wszystko, żeby znaleźć się
na naszym miejscu. Ale nie, nie ma tak łatwo, te barierki to była nasza
nagroda za godziny stania w kolejce, bolące i odmrożone wszystko. Jak
dobrze, że nie padał śnieg.
Nerwowe oczekiwanie, support, w roli
którego Everything Everything, tym razem nie do ominięcia, nie to co na
CLMF'11, i ja zastanawiająca się, jak to było możliwe, że miesiąc wstecz
naprawdę zdawałam sobie sprawę, że będę na koncercie Muse, a teraz,
stojąc pod sceną nic do mnie nie docierało.
Aż w końcu
rozbrzmiały pierwsze dźwięki Unsustainable, zostałyśmy wgniecione w
barierki, ale nie miało to żadnego znaczenia, bo oto na scenę wkroczyła
święta trójca, tak piękni, że bolało bardziej, niż łamane żebra. Nie
potrafię wiele powiedzieć o samym koncercie, bo dla mnie głównie było to
ja i Krzysio, wpatrzeni w siebie i uśmiechający się tak długo, że aż
niezręcznie. Wciąż nie wierzę, że naprawdę to robił, stojąc centralnie
nade mną i będąc tak uroczym, że miałam ochotę tam wskoczyć, przytulić
go i powiedzieć, jak bardzo jestem z niego dumna, i że jest
fantastycznym człowiekiem, i generalnie to kocham go nad życie i chcę go
chronić od wszelkiego zła tego świata, bo na to zasłużył tym wszystkim,
co dla mnie zrobił po prostu będąc i tworząc tak cudowną muzykę.
Naprawdę, Bellamy i Dom istnieli dla mnie podczas tego koncertu tylko w
naprawdę krótkich momentach.
Nigdy nie byłam szczęśliwszym
człowiekiem, szczególnie, że zagrali Sunburn i wymodlony Stockholm
Syndrome, podczas którego Matthew zamienił się z Chrisem miejscami, a co
a tym idzie, znajdował się tuż nade mną. Bellamy, ten Bellamy, tak
rzeczywisty, a jednak nie do końca. Bo nawet kiedy udało mi się go
dotknąć, wciąż nie potrafiłam w to uwierzyć, i chyba nigdy nie będę w
stanie. Ale to był piękny moment, i nigdy nie przestanie wzruszać mnie
fakt, że podał dłoń i ukłonił się Mari, jakby czuł, że to właśnie ona
zasługuje na to najbardziej na świecie. I co z tego, że wyglądał jak
Gargamel mający wzrost hobbita, skoro to nasz Gargamel, który
jednocześnie zniszczył i uczynił moje życie wspaniałym, i tak cudownie
się uśmiechał, a w jego oczach widać było, jak interakcje z fanami
przynoszą mu wielką radość. Nawet nie jestem w stanie wyobrazić sobie,
jak musi się czuć, występując dla tysięcy osób wykrzykujących wraz z nim
jego teksty. Mnie ruszałoby to za każdym razem. Nigdy jeszcze nie
widziałam go tak wesołego, biegającego po scenie, skaczącego, grającego
na kolanach, dającego nam śpiewać, wykrzykując raz po raz 'Wohooo!',
'Kochamy was, Łodz', i gadającego coś niezrozumiałego, ale na co i tak
reagowaliśmy entuzjastycznie, no bo to w końcu Matt Bellamy, który teraz
spogląda na mnie ze ściany i jest najbrzydszy i najpiękniejszy zarazem,
i nie mam słów na opisanie jego niewątpliwego geniuszu. A tak
właściwie, to w moim umyśle wciąż stoi pół metra ode mnie i cieszy się
jak debil, bo Marika maca go po łokciu.
I Dom! Nie czytajcie już
tego, i tak podziwiam, że tak długo wytrzymaliście, ale zaraz zacznę
ujawniać swoje oblicze fangirl i już nigdy nie spojrzycie na mnie tak
samo. No ale nie mogę, bo Dominic James Howard jest nieodwołalnie
najpiękniejszą istotą na świecie, naprawdę może doprowadzić do łez, a w
ogóle powinni zabronić mu bycia takim cudownym. Jego każdy uśmiech był
jak sztylet przeszywający serce, ale mimo to, chciałam więcej i więcej.
Kocham go, z resztą ich wszystkich, tak bardzo, że nawet ja nie jestem w
stanie zrozumieć, że tak się da. Dom jest takim słoneczkiem siedzącym
za tą perkusją, i jak się na niego za długo patrzy to można oślepnąć. To
dlatego miałyśmy okulary w panterkę, nieważne.
I na koniec
Chris raz jeszcze, bo wygrał wszystko, z moim sercem na czele. Był
przeuroczy, kiedy patrzył na naszą flagę, ale wiedział, że tak długo nie
wypada, więc zamykał oczy, ale to wciąż było silniejsze od niego i
zerkał, wciąż obdarzając nas swoim orzechowym spojrzeniem. I powtórzę to
jeszcze raz, bo wybaczcie, ale to był jeden z najpiękniejszych momentów
mojego życia, kiedy popatrzyłam na niego, a on popatrzył na mnie, czas
zatrzymał się dla nas, zniknęli wszyscy ludzie, zniknął Bells i Dom,
zniknęła nawet muzyka. Byliśmy tylko ja i on, uśmiechający się do mnie
szeroko spod 23-dniowego wąsa, i ja machająca do niego jego podobizną z
flagi, na co uśmiechnął się jeszcze szerzej i ciągle patrzył mi prosto w
oczy, okej, tak właśnie było, aż zrobiło mi się naprawdę dziwnie, bo
chyba na krótką chwilę dotarło do mnie, że Chris nie jest jedynie
postacią ze zdjęć czy teledysków, że istnieje, że mnie widzi, widzi jak
go kocham i uśmiecha się bo wie, że musi dla mnie wiele znaczyć, i przez
to pewnie ciepło robi mu się na sercu, bo w końcu ktoś nie drze się
Doooom czy Maaatt, ale Chriiiiis I love you. Ech, gdybyście wiedzieli
ile romantycznych tekstów mu tam wyśpiewałam, kompletnie zdzierając
gardło, nie mogąc już złapać oddechu przez połamane żeberka przebijające płucka i tak dalej.
I przez łzy na Madness, tym
samym Madness, którego tak na początku nie mogłam znieść. Ale kto by się
przejmował tym, że płakanie uniemożliwia oddychanie, śpiewać trzeba
było nadal.
Wciąż nie mogę przeboleć tego, że Krzysio nie rzucił
harmonijki w naszą stronę, nawet nie chcecie wiedzieć, co bym z nią
robiła, chociaż wczoraj oznajmiłam to na wykładzie, i w oczach
wszystkich jestem zapewne psychofanką.
Koncert skończył się
zdecydowanie zbyt szybko, ale zdaje się, że każda część mojego ciała
miała na ten temat inne zdanie, wciąż przypominając mi o tym od czasu do
czasu. Mogę powiedzieć jednak jak Edith Piaf, że niczego nie żałuję.
No, może trochę tego, że nie udało się nam ich spotkać, ale to nie nasza
wina, i poza tym nikt nie miał takiej okazji, a i tak słodko było koczować pod hotelem, czyż nie? Poza tym, teraz nadejdzie trasa stadionowa
i jeszcze się z nimi zobaczymy, tym razem zdobywając autografy, robiąc
sweet focie z Domem i Mattem, i przytulając do serduszka Chrisa. I nie
poddam się, dopóki nie powiem im osobiście, ile dla mnie znaczą, i że mogę dzięki nim zaznać szczęścia.
I
dziękuję Wam dziewczyn. Za to, że jesteście i za to, że po koncercie
popatrzyłam na Was i wiedziałam, że nic nie muszę mówić, bo czujemy
dokładnie to samo.