środa, 24 sierpnia 2011

Mój Ukochany Music Festival 2011

Kolejny Coke za nami, a ja nie mam pojęcia, jak właściwie powinnam rozpocząć tą relację. Jeszcze niczego nie ogarniam, nic do mnie nie dociera, post-gigowa depresja, milion wspomnień, dlatego będzie to bardzo chaotyczny wpis. No i znając siebie będę to po sto razy edytować, bo znowu przypomni mi się coś, co pominęłam. 
Pierwsze co, nie wiem co bym zrobiła, gdyby moje narzekania przeszły w czyny i bym nie pojechała. Przypuszczam, że żałowałabym do końca życia, bo znowu było tak magicznie, że nie da się tego ująć ani słowami, ani zdjęciami czy filmami. Takie dni czynią życie pięknym. 

Day 1
Po krótkiej podróży PKSem z najśmieszniejszym kierowcą jakiego spotkałam ('A co to macie, satelitę?', 'Ulga poselska czy senatorska?'), kilkanaście minut po 9 powitało mnie moje ulubione miasto. Setki plakatów i billboardów reklamujących Coke sprawiło, że moje serce zaczęło bić zdecydowanie szybciej. Odebrałam z dworca Marikę (to było takie romantyczne!) i ruszyłyśmy na teren festiwalu. Jak zwykle wszyscy byli zorientowani i wiedzieli, jak trzeba dojechać. To podsłuchiwanie rozmów w autobusie, żeby się połapać, na którym wysiąść przystanku. W końcu jednak się udało, wypełniłyśmy ankietę, wymieniłyśmy bilet na opaskę ('tylko jedna?', 'ma openerowe kolory, eeej') i zostałyśmy przeszukane przez ochroniarzy. Pozdrawiam mojego i 'Co tam pani ma? Majteczki?'. Na szczęście do prezentu nie zaglądał, a Marika wniosła babeczki. Następnie ulokowałyśmy się trochę na prawo od Maina i... się zaczęło. Rozbijanie namiotu, nawet we 2, wcale nie jest taką prostą sprawą. Szczególnie, kiedy śledzie wchodzą w ziemię tylko do połowy. Dlatego dziewczyny z namiotu obok- dzięki za pomoc z rozstawianiem tej parodii, bo namiotem to ja nie mogę tego czegoś za 40 zł nazwać. 
W ogóle całe pole było genialnym miejscem, słyszałyśmy próby na scenie i fałszowanie Harry'ego z WL. I miałyśmy śmiesznych sąsiadów, których historie doprowadzały co chwilę do wybuchu śmiechu. Wracając jednak do wątku głównego, po ogarnięciu się i uznaniu, że mamy jeszcze mnóstwo czasu do rozpoczęcia festiwalu, ruszyłyśmy na miasto. Z flagą Interpolu, zrobioną własnoręcznie przez Marikę. I muszę powiedzieć, że to była najpiękniejsza flaga na świecie, i nawet pan ochroniarz od wyjścia to przyznał. Z tą piękną flagą wybrałyśmy się na Rynek, licząc, że może wpadniemy na któregoś  wykonawców, ze szczególnym uwzględnieniem Interpolu oczywiście.  Flaga została wyprowadzona na spacer, przyciągając setki zaciekawionych oczu (i zbulwersowanego starszego pana), miała również całą sesję zdjęciową.
Piękna flaga nie? I ja ubrana pod kolor, biegająca z nią jak oszalała i wołająca POL INTER POL INTER, ewentualnie samo 'Paul' i szukająca, czy nie siedzi w którymś z ogródków. W ogóle słowo pole przez Paula nabrało zupełnie nowego znaczenia, ileż się z tego uśmiałyśmy.
Gdy flaga miała już dość spacerowania, wróciłyśmy na pole (Pola <3) w rytm rozgrzewających się YMAS do naszego cudownego, obwiązanego folią namiotu, i bardzo dobrze, bo zaczęło padać. Raz nawet głośno zagrzmiało, ale okrzyk ŚMIERĆ BURZY, skutecznie ją przepędził. Niestety, lać lało dalej, więc przyodziałyśmy pelerynki (goniący mnie pan ochroniarz i jego 'dawaj mi ją!' <3) i ruszyłyśmy ku wejściom na teren. Marika, nie powiem gdzie przemyciła aparat i mogłyśmy zająć miejsce pod sceną. Na szczęście tuż przed pierwszym koncertem niebo się rozchmurzyło i przestało padać. Ucieszyło mnie to, bo mogłam zdjąć z siebie pelerynkę i zacząć zabawę na pierwszym wykonawcy, czyli zespole You Me At Six. Miałam iść na nich z czystego sentymentu, ale przesłuchawszy ich przed festiwalem powróciła moja miłość i tak, stojąc bliziutko sceny śpiewałam, tańczyłam, klaskałam i darłam się jak szalona! Szkoda, że tak mało osób ich znało, bo koncert był genialny! Tyle energii, wspaniały kontakt z publicznością, muzyka idealna do skakania. Czy można chcieć czegoś więcej? Chyba tylko tego, żeby grali dłużej, bo było kapitalnie. Uśmiechy Josha, jego zdziwienie i słowa, że myślał iż nikt ich tu nie zna, a jakieś dziewczyny miały nawet flagę. No co tu dużo mówić, no kocham ich. Marzy mi się ich koncert gdzieś w Polsce, żebym z setkami osób mogła wykrzykiwać każdą linijkę tekstu. I żeby później dudniły mi w głowie jak po Coke'u 'Stay with me' i 'Save it for the bedroom'. Każdy uśmiech Josha topił moje serducho <3
Po YMAS na scenę wyszli White Lies, po raz setny w Polsce, co jest dla mnie nieco żałosne, bo ileż można? Ciężko było się jakoś super bawić nie przepadając za głosem wokalisty i lubiąc jedynie 3 piosenki, ale naprawdę się starałam. Sam koncert był w sumie średni, nie jakiś tragiczny, ale bez rewelacji. Ot, taki wypełniacz czasu. Na minus było na pewno to, że większości piosenek nie dało się nawet rozróżnić, tak są wszystkie podobne. Na plus Yeti, który dla mnie już nim nie jest, a wręcz przeciwnie- (i tutaj słowo przewodnie CLMF 2011) RUCHAŁABYM. 
The Kooks, ponieważ muzycznie to nie moja bajka, a tłum hot 15 za bardzo się rozszalał, opuściłyśmy. I, jak się okazało, bardzo dobrze się stało. Bo mogłam spokojnie wypić piwko, odpocząć, gdzieś z boku potańczyć i pośpiewać 'Shine On', aż w końcu po koncercie zdobyć fantastyczne miejsce na Interpol. 4 rząd przy bocznych barierkach po lewej. Poznałyśmy tam z Mariką świetne dziewczyny: Julkę, Martynę i Izę (pozdrawiam!). Rozmowami umilałyśmy sobie czas oczekiwania, przy okazji dowiadując się, że Paul jest zajęty. Tak Iza, jest twój, cały twój ;D
Interpol. Kiedy przyjechałam do Krakowa nie byłam ich fanką. Lubiłam kilka kawałków, Take You On a Cruise nawet ubóstwiałam, a z Untitled kilka razy zasypiałam, ale poza tym byli dla mnie za bardzo smętni. Kiedy jednak wyszli na scenę i Banks w stylowym dresie Adidasa zaczął śpiewać... To był koniec. Wiem już, że to był najbardziej emocjonalny koncert mojego życia. Oni na scenie, kilkanaście metrów ode mnie, powietrze drgające w rytm gitar i perkusji, głos Paula docierający do najciemniejszych zakamarków duszy... Magia. Nie ma na to innego słowa. Cały koncert byłam wpatrzona w Paula jak zahipnotyzowana. Zakochałam się w jego głosie i oczach. Tak bardzo bałam się, że nie zagrają Take you on a crusie, że gdy w końcu wyszli z nią na bis, łzy same popłynęły. I tak przepłakałam również Obstacle 1, bo to wszystko było takie przepełnione emocjami, że trzeba było je jakoś wyrzucić. Gdy po koncercie Daniel zszedł do widowni, błagałam tylko, żeby Marice udało się wcsinąć mu flagę. Niestety, tak się nie stało, ale po wielu niepowodzeniach przekonała jednego ochroniarza, by im ją zaniósł. Jeśli naprawdę ją im dał, stawiam mu następnym razem piwo. Albo i pomnik. Po Interpolu płakałyśmy jak głupie pod złożoną parasolką Coca-Coli, zapijając piwo fantą.
Wróciłyśmy w końcu na pole, zapakowałyśmy do śpiworów i obejrzałyśmy filmiki i zdjęcia. Tej nocy pospałam niecałe dwie godziny, dzięki kolesiowi który cały czas darł mordę. Pozdro. Ale nie narzekajmy, pole miało swoją atmosferę (radość pana, oznajmiającego, że wniósł wódkę <3).

Day 2
Obudziłam się po 6, niewyspana i zmarznięta, z przemoczonym namiotem i pokoncertową depresją. Na szczęście zaświeciło słońce, poszłyśmy się ogarnąć i w końcu mogłam położyć się przed namiotem, słuchając muzyki i obserwując sąsiadów. Odkryłam też swoje powołanie i chyba będę DJem. Moje remixy Interpolu ze wszystkim, począwszy od 'Give me everything', poprzez 'Radio heloł' na Kanye kończąc, to było coś! Plus nie wiem kiedy to rozkminiałyśmy ale polówka! I że Paul miał na sobie dres, bo ostro pakuje i w ogóle.
Później udało nam się również usłyszeć robiącego próby Kanye Westa ('co on tyle ćwiczy tą samą piosenkę?!'), aż w końcu znowu ruszyłyśmy na miasto. Spotkałyśmy się z przyjaciółką Mariki, Honoratą, i jej bratem, których z tego miejsca pozdrawiam i dziękuję za świetne popołudnie i towarzystwo podczas Editorsów i Westa :) Naprawdę miło było poznać. Plus spotkałyśmy w Starbucks Izę od 'Kocham Paula!' i jej znajomych ;) Sklep Paul & Shark i rozkmina, że Kessler to trochę wygląda na rekina. Jak ja kocham Krk!
Na teren festiwalu weszłyśmy dość późno, ominął nas Pablopavo i Ludziki (pewnie nie ma czego żałować), natomiast Everything Everything (wszystko wszystko xD) słyszałyśmy ze strefy gastro. Nie żałuję opuszczenia ich koncertu, wokal nie był zachęcający. I poza tym, siedziałyśmy obok o jakieś 10 lat młodszego klona Banksa <3 Co z tego, że miał trochę rudawą brodę, był Paulem i już! Dopóki nie poszedł siku i zaginął :( 
Na Editorsach przesiedziałyśmy z Honoratą na kocyku. Nie słucham ich i nie przepadam za wokalem, ale trochę żałuję, że nie poszłam poskakać w tym tłumie. W każdym razie na The weight of the world było bardzo wzruszająco <3
Ale później przyszła pora na prawdziwą gwiazdę, Kanye Westa (kania haha <3). To co on zrobił rozwaliło cały Kraków! To miasto takiego show dawno nie widziało! Tancerki, światła, platforma z Westem! W pierwszym momencie ciężko było to wszystko ogarnąć. Ale zabawa była przednia, bujanie się, dzikie baunsy i wspólnie odśpiewywane refreny. Rozwalające kosmos E.T., moje biedne gardło! I mimo wszystkich słów krytyki, mimo takiego ego, to jednak trzeba mu przyznać, że robi kawał dobrej roboty. 2h 20 minut, najdłuższy występ na jakim byłam. I kocham każdą jego minutę, oprócz na siłę przedłużanego Runaway. 
Po tym występie mogłam już spokojnie ułożyć sobie moje top 3: 1. Interpol 2.Kanye 3. YMAS <3
I tak, kolejny Coke dobiegł końca i znowu musimy czekać cały rok.
Ale do tego czasu będziemy sobie to wszystko wspominać, każdą sytuację, każdą łzę i uśmiech. Miałam nie jechać, rozumiecie to? Gdybym nie pojechała Interpol nie zyskałby nowej fanki, nie poznałabym tych wspaniałych ludzi, nie spędziłabym tyle czasu z moją Mariką ;* A pan od obwarzanków nie porozmawiałby z moimi cyckami haha <3
Wybaczcie ten chaos, ale emocje są dalej :D


czwartek, 11 sierpnia 2011

This time next year

Dzisiaj mija tydzień od pierwszego dnia XVII Przystanku Woodstock, mojego pierwszego, ale już wiem- na pewno nie ostatniego. Te dni w Kostrzynie nad Odrą pozostaną na zawsze w sercu i pamięci. Naprawdę nie ma słów, którymi można w pełni wyjaśnić fenomen tego wydarzenia. Jeśli ktoś tam nigdy nie był, to nigdy nie zrozumie tej magii, która raz w roku zamienia małe miasteczko w mekkę  kilkuset tysięcy ludzi, pragnących zostawić za sobą wszystkie problemy i chociaż na chwilę znaleźć się w zupełnie innym świecie.  Powiem szczerze, jechałam tam z lekkim przerażaniem po tym wszystkim, co wyczytałam. Ale teraz mogę powiedzieć jedno- te negatywne opinie ludzi, którzy nigdy tam nie byli są po prostu żałosne. Bo to, co się na Woodstocku przeżywa zostaje w człowieku na zawsze. Prawdą jest, że to najpiękniejszy festiwal na świecie. I nie chodzi tu o samą muzykę, bo pod sceną spędza się akurat najmniej czasu. Tu chodzi o tą atmosferę, której nigdzie indziej nie da się poczuć. Chodzi o tych ludzi, o to, że wszyscy jesteśmy razem, że uśmiechamy się do siebie, że nie ma 'moje' i 'twoje', tylko 'nasze'. To jedyne miejsce, gdzie obcy ludzie w chwilę stają się przyjaciółmi, gdzie każdy zagada, przytuli się, razem napije, poratuje piciem, jedzeniem czy dachem nad głową. W czasach, gdy przemoc, nienawiść i nietolerancję napotykamy co krok, Woodstock pozwala uwierzyć, że są jeszcze ludzie wyznający wartości takie jak równość, miłość i pokój. I to jest właśnie piękne. A najlepsze w tym wszystki jest to, że wracasz z Woodstocku brudny, niewyspany, spalony słońcem, śmierdzący alkoholem, przeklinający całe to wydarzenie, ale za chwilę odpoczywasz, zaczynasz oglądać zdjęcia i filmiki i nie możesz powstrzymać łez wzruszenia, a serce aż boli z tęsknoty. Ale jak można nie tęsknić za 3 dniami raju na ziemi? Za miejscem, gdzie rodzą się najcudowniejsze wspomnienia życia. Dla mnie, jak na pierwszy raz było ich nawet ciut za dużo. Ale kocham każde. Nawet te nieskończone kolejki, szczególnie ta do prysznica, w której stałyśmy 4 godziny. I choć wtedy tak tym faktem poirytowane, teraz wspominam to ze śmiechem. Teraz tylko z szerokim uśmiechem wspominam tych wszystkich poznanych ludzi, naszych sąsiadów, Krystiana od nornic <3 Martina, z którym gadałam po angielsku, faceta, który zwolnił się z pracy żeby przyjechać na koncert, panów z parkingu i woodstockowiczów, którzy się do nas przysiadali. I te jedyne w swoim rodzaju koncerty! Prodigy przemilczę, bo po co negatywne emocje, ale tacy wykonawcy jak Zebrahead, Gentleman, Skinderd, Heaven shall burn, Enej <3, Kumka Olik i Łąki Łan! Ta więź między artystami a publicznością, coś cudownego! No i szef całego zamieszania, Jurek Owsiak, co chwilę odśpiewywane Sto Lat! i odliczania do bisów, spotkanie go, kiedy staliśmy w korku, żeby wyjechać z Kostrzyna. Sama pozytywna energia.
Szkoda tylko, że czas leci tam kilka razy szybciej, a noce są zdecydowanie za krótkie. Już zawsze pozostanie w moim sercu ta czwartkowa, spędzona z Mateuszem przy jego ukochanym samochodzie, kiedy to słuchając Nirvany i wypijając zdeycudowanie za dużo Ballantinesa i wódki z sokiem, gadając o kompletnych bzdurach jak i również poważnych sprawach, dotrwaliśmy jak na woodstockowiczów przystało do białego rana. Nie wiem, jak to się stało, ale w mgnieniu oka ciemna noc przyniosła kolejny cudowny dzień, pełen nowych znajomości i kolejnych wydarzeń, które składają się na nasze najlepsze wspomnienia.
Przystanek Woodstock to jedyne miejsce, w którym można tak skutecznie zapomnieć o wszelkich problemach i oderwać się od rzeczywistości. Ekipa już jest, teraz tylko musimy cierpliwie poczekać do kolejnego roku i znowu podbijamy Kostrzyn nad Odrą!

-On się wam zaraz zwali na namiot!
-Haha namiot nam się zwali :D