Dzisiaj mija tydzień od pierwszego dnia XVII Przystanku Woodstock, mojego pierwszego, ale już wiem- na pewno nie ostatniego. Te dni w Kostrzynie nad Odrą pozostaną na zawsze w sercu i pamięci. Naprawdę nie ma słów, którymi można w pełni wyjaśnić fenomen tego wydarzenia. Jeśli ktoś tam nigdy nie był, to nigdy nie zrozumie tej magii, która raz w roku zamienia małe miasteczko w mekkę kilkuset tysięcy ludzi, pragnących zostawić za sobą wszystkie problemy i chociaż na chwilę znaleźć się w zupełnie innym świecie. Powiem szczerze, jechałam tam z lekkim przerażaniem po tym wszystkim, co wyczytałam. Ale teraz mogę powiedzieć jedno- te negatywne opinie ludzi, którzy nigdy tam nie byli są po prostu żałosne. Bo to, co się na Woodstocku przeżywa zostaje w człowieku na zawsze. Prawdą jest, że to najpiękniejszy festiwal na świecie. I nie chodzi tu o samą muzykę, bo pod sceną spędza się akurat najmniej czasu. Tu chodzi o tą atmosferę, której nigdzie indziej nie da się poczuć. Chodzi o tych ludzi, o to, że wszyscy jesteśmy razem, że uśmiechamy się do siebie, że nie ma 'moje' i 'twoje', tylko 'nasze'. To jedyne miejsce, gdzie obcy ludzie w chwilę stają się przyjaciółmi, gdzie każdy zagada, przytuli się, razem napije, poratuje piciem, jedzeniem czy dachem nad głową. W czasach, gdy przemoc, nienawiść i nietolerancję napotykamy co krok, Woodstock pozwala uwierzyć, że są jeszcze ludzie wyznający wartości takie jak równość, miłość i pokój. I to jest właśnie piękne. A najlepsze w tym wszystki jest to, że wracasz z Woodstocku brudny, niewyspany, spalony słońcem, śmierdzący alkoholem, przeklinający całe to wydarzenie, ale za chwilę odpoczywasz, zaczynasz oglądać zdjęcia i filmiki i nie możesz powstrzymać łez wzruszenia, a serce aż boli z tęsknoty. Ale jak można nie tęsknić za 3 dniami raju na ziemi? Za miejscem, gdzie rodzą się najcudowniejsze wspomnienia życia. Dla mnie, jak na pierwszy raz było ich nawet ciut za dużo. Ale kocham każde. Nawet te nieskończone kolejki, szczególnie ta do prysznica, w której stałyśmy 4 godziny. I choć wtedy tak tym faktem poirytowane, teraz wspominam to ze śmiechem. Teraz tylko z szerokim uśmiechem wspominam tych wszystkich poznanych ludzi, naszych sąsiadów, Krystiana od nornic <3 Martina, z którym gadałam po angielsku, faceta, który zwolnił się z pracy żeby przyjechać na koncert, panów z parkingu i woodstockowiczów, którzy się do nas przysiadali. I te jedyne w swoim rodzaju koncerty! Prodigy przemilczę, bo po co negatywne emocje, ale tacy wykonawcy jak Zebrahead, Gentleman, Skinderd, Heaven shall burn, Enej <3, Kumka Olik i Łąki Łan! Ta więź między artystami a publicznością, coś cudownego! No i szef całego zamieszania, Jurek Owsiak, co chwilę odśpiewywane Sto Lat! i odliczania do bisów, spotkanie go, kiedy staliśmy w korku, żeby wyjechać z Kostrzyna. Sama pozytywna energia.
Szkoda tylko, że czas leci tam kilka razy szybciej, a noce są zdecydowanie za krótkie. Już zawsze pozostanie w moim sercu ta czwartkowa, spędzona z Mateuszem przy jego ukochanym samochodzie, kiedy to słuchając Nirvany i wypijając zdeycudowanie za dużo Ballantinesa i wódki z sokiem, gadając o kompletnych bzdurach jak i również poważnych sprawach, dotrwaliśmy jak na woodstockowiczów przystało do białego rana. Nie wiem, jak to się stało, ale w mgnieniu oka ciemna noc przyniosła kolejny cudowny dzień, pełen nowych znajomości i kolejnych wydarzeń, które składają się na nasze najlepsze wspomnienia.
Przystanek Woodstock to jedyne miejsce, w którym można tak skutecznie zapomnieć o wszelkich problemach i oderwać się od rzeczywistości. Ekipa już jest, teraz tylko musimy cierpliwie poczekać do kolejnego roku i znowu podbijamy Kostrzyn nad Odrą!
-On się wam zaraz zwali na namiot!
-Haha namiot nam się zwali :D
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz