W końcu udało mi się ochłonąć, odespać i poukładać w głowie wydarzenia minionego weekendu, który wydaje mi się już tak niesamowicie odległy, jakby to wszystko działo się lata świetlne temu. Choć tak naprawdę z mojej pierwszej wizyty w stolicy wróciłam zaledwie trzy dni temu.
Zacznę jednak od samego początku, bo wkrótce moje wspomnienia będę pojawiać się jak przez mgłę, a nie chciałabym żeby umknęło mi tak wiele zabawnych, wzruszających i co tu dużo mówić, cudownych momentów.
Dzień 1
Nie mogąc wieczorem zasnąć, byłam w szoku, że udało mi się wstać o 4:20, aż na dziesięć minut przed dźwiękiem budzika. W środku cała aż drżałam na myśl o czekającym mnie festiwalu i zabawy do nocy.
Razem z Natalią i naszą zieloną walizką wyruszyłyśmy na cudowny bielski dworzec PKP, po chwili odnalazłyśmy peron 1A i wsiadłyśmy do pociągu relacji Bielsko-Biała-Katowice. Jakoś po 7 dotarłyśmy do stolicy Śląska i zaczęła się nasza zabawa z szukaniem słynnego już peronu 5. Nie powiem, jego lokalizacja jest naprawdę ciekawa, skoro aby się do niego dostać trzeba przejść przez miasto. Najważniejsze jednak, że kierując się oznaczeniami jakoś udało nam się tam dojść. A na peronie czekało już kilka osób, w tym dziewczynki zdecydowanie wyglądające na fanki My Chemical Romance, na których zmasowany atak napatrzyłyśmy się na każdej stacji. Zajęłyśmy miejsca w przedziale, wraz z dwiema studentkami, które również wybierały się na Orange. Nieco później zrobiło się już bardzo ciasno, więc szczęśliwe, że mamy chociaż gdzie siedzieć wsadziłyśmy słuchawki w uszy i ruszyłyśmy do Warszawy. W pociągu, jak to zawsze bywa, roiło się do wielu dziwnych i śmiesznych ludzi, między innymi starszego brata pana Jacka z warsztatów foto. Czas w podróży dłużył mi się niemiłosiernie, i to tak bardzo, że nie miałam nawet ochoty zająć się czytaniem czy po prostu czymkolwiek. Tylko jedna myśl pozwoliła mi to przetrwać: 'Przecież już jutro zobaczę Mike'a!' (inna sprawa, że później dowiedziałam się, że jednak nie, ale o tym później). W końcu pociąg zatrzymał się na stacji Warszawa Centralna, a ja wysiadłam szczęśliwa, że już jesteśmy na miejscu. Następnie wędrówka do Złotych Tarasów ('Te drzwi trzeba popchnąć! Wszyscy czekają aż same będą się kręcić...' czyli jakiś poirytowany biznesmen, któremu miałam ochotę powiedzieć, że w moim mieście cywilizacja jest na wyższym poziomie i drzwi obracają się same) i McDonald, spotkanie z Martą, Pauliną i po raz pierwszy Mariką <3 Później małe zamieszanie z szukaniem przystanku, telefon do pana z hotelu i w końcu zakup biletów u niemiłego pana w kiosku. Nie wszyscy muszą przecież wiedzieć, jakie czasówki mają w sprzedaży, nie? W końcu autobus, moje 'Przepraszam bardzo, jak skasować bilet?', czyli największa wiocha jaką zrobiłam, pełno fanek MCR o średniej wieku około 14 lat, aż w końcu upragniony hotel. I nasz cudowny pokój z łóżkiem małżeńskim i częściowo przezroczystymi drzwiami od prysznica. Wiedziałam, że tak będzie. Po krótkiej wycieczce krajoznawczej, kawie w Starbucks, tym razem zapłaconej, i wypatrywaniu sławnych osób na ulicach stolicy w końcu dotarłyśmy pod stadion Legii. Nie wiem o co chodzi z narzekaniem tych wszystkich ludzi, że to tyle trwało, że kolejki itd., ponieważ nam zajęło to niecałe 5 minut, a przyszłyśmy jakoś przed 18. W strefie Orange Circle było prawie pusto, jedynie nastoletnie fanki MCR okupowały barierki w środkowej części sceny. My usiadłyśmy pod barierkami po lewej stronie, zadowolone, że wbrew prognozom zapowiadającym burze i ulewy, niebo nad nami było bezchmurne. Obserwując ludzi w oczy rzuciły się nam bardzo ciekawe osoby między innymi Rinke przemierzający żwawym krokiem płytę i Piotr Metz. Mam ich nawet na fotkach, powinnam zostać paparazzo. Usilnie wypatrywałyśmy też Clausa Mosquito, niestety ta misja nie zakończyła się sukcesem. Gdy puścili Linkin Park postanowiła zrobić Paulinie mały żart, na który i tak się nie nabrała, a za który musiałam zapłacić następnego dnia, bo Siła Wyższa się zemściła. Z resztą mniejsza o to, przejdźmy do sedna. Przed 20 Metz wyszedł na scenę, witając nas i oficjalnie otwierając festiwal. Jako pierwszy wystąpił FOX wraz z Pauliną Przybysz. Nie zachwycił mnie jednak, głownie przez swoją gburowatość, ale na szczęście po 15 minutach zniknął ze sceny, zastąpiony przez uroczego Piotra Lisieckiego, znanego z Mam Talent. Miałam ochotę go przytulić, gdy drżącym głosem powiedział, że stresuje się występem przed taką wielką widownią. Zagrał jakieś trzy kawałki i jeśli mam być szczera to bardziej podobał mi się w telewizji. Po nim wszedł Michał Szpak, nie ubrany aż tak kontrowersyjnie jak się po nim spodziewałam. Miał za to we włosach cudowne pióra (swoją drogą to właśnie pióra były w tym roku jakimś symbolem, jeśli spojrzeć na Skin ze Skunk Anansie i oczywiście Jaya z Jamiroquai). Jako że Michał jeszcze swoich piosenek nie posiada, widowni zaprezentował kilka coverów, pobiegał po scenie, wspiął się na rusztowanie i tyle. Szału nie było, ale tragedii też nie. W sumie tych trzech wykonawców stanowiło całkiem sympatyczny wypełniacz czasu do występów zagranicznych gwiazd. Bo w końcu przed 21 na scenie pojawił się zespół, którym jarałam się jak nienormalna w wieku 13-14 lat, i który musiałam zobaczyć na żywo choćby z czystego sentymentu: My Chemical Romance. Kiedy tylko wkroczyli na scenę, przywitani piskami fanek i tymi śmiesznymi karteczkami z NA NA NA, przez które mimo stania w 4 rzędzie nic nie widziałam, nagle moja dawna miłość odżyła i okazało się, że znam każdy tekst starych piosenek. To był dobry, trwający około godziny występ, będący mieszanką utworów z nowej płyty i tych starszych, doskonale znanych fanom. Muszę się przyznać, że podczas Welcome To The Black Parade byłam tak bardzo wzruszona, że miałam aż ściśnięte gardło, wyśpiewując każde słowo wraz z Gerardem i gigantycznym tłumem za mną. Oprócz tego klaskałam, skakałam i bawiłam się wyśmienicie, wspominając jak to śmiesznie było mieć te trzynaście lat i kochać tych emosów występujących na scenie. To była miła podróż w czasie, ale mimo wszystko cieszyłam się gdy Gerard powiedział coś, co zapewne miało być 'Dziękuję', ale troszkę się przy tym popluł i wyszło mu słowo, którego nawet nie umiem przytoczyć. No i oczywiście Frank( 'Frank's Polish, jak powiedział Gerard)! Miłość mojego życia sprzed pięciu lat, cudownie było go zobaczyć kilka metrów od siebie.
Występ szybko się zakończył, tłumy hot 13 ruszyły do wyjścia, robiąc miejsce fanom kolejnej kapeli: Skunk Anansie. Zostałam na ich koncercie znając zaledwie dwa kawałki, z których zagrali tylko jeden. Mimo to już od pierwszych minut gdy Skin w brokatowym kombinezonie i kołnierzu z czarnych piór wraz z muzykami pojawiła się na scenie, dałam się porwać ich muzyce. To co grają, to zupełnie nie moja bajka, zbyt ciężkie brzmienie, jednak na półtorej godziny zupełnie się tym nie przejmowałam i bawiłam w najlepsze, skacząc jak szalona i podziwiając zarówno wokal jak i niesamowicie zgrabne ciało Skin. Ta kobieta to po prostu bomba energii, dała z siebie 100%, a może i więcej, szczególnie kiedy wskoczyła w tłum i stanęła na nim triumfalnie, nie przestając przy tym śpiewać. Ciężko uwierzyć, że jest już po 40stce, bo energii pozazdrościć może jej niejedna dwudziestolatka. Dała niesamowity, na długo zapadający w pamięć koncert. Po prostu wow!
Już trochę zmęczona zabawą i byciem na nogach od 4 rano, nerwowo czekałam aż swój występ rozpocznie headliner tego dnia: Moby. Znając tylko kilkanaście kawałków i tak byłam niesamowicie ciekawa tego show i nie zawiodłam się ani trochę. Już sam początek kazał mi sądzić, że zaraz zostanę zabrana w dwugodzinną podróż, której nie zapomnę do końca życia. I tak też było. To, co reprezentuje sobą Moby jest na najwyższym poziomie perfekcjonizmu. Jego występ to jedno wielkie show świateł i dźwięków, wynoszenie słuchaczy w kosmos przy takich numerach jak Porcelaine, przy którym autentycznie byłam bliska łez, po to, by za chwilę wrócić na Ziemię, na największą, najlepszą i najgorętszą dyskotekę! Każdy na tym koncercie lewitował, niesiony wielką charyzmą tego niepozornego człowieka, biegającego z gitarą, by za chwilę zamienić ją na bębny i towarzyszącą mu wokalistką o czarującym i mocnym głosie. Na Lift Me Up NIKT nie miał stóp na ziemi, gwarantuję. Aż czułam jak stadion drży w posadach. Plus muszę o tym wspomnieć, bo do dziś słyszę 'Dziękuję, dziękuję, dziękuję' wypowiedziane ta idealnie, jakby Moby był Polakiem. I oczywiście bieganie z aparatem i robienie zdjęć widowni! Niezaprzeczalnie najlepszy występ pierwszego dnia Orange!
I dalej dzwoniące w uszach Feeling So Real! Magia!
sweet foteczka zrobiona przez Moby'ego |
Tak właśnie zakończył się pierwszy dzień festiwalu i nie zapomnę jak wracają zarzekałam się, że kolejny będzie jeszcze lepszy, bo wstąpi mój Mike. Dotarłyśmy do hotelu z obolałymi nogami, ale po co spać, jak można komentować. Stwierdzenie Natalii, że Frank wygląda jak Andrzej sprawiło, że umarłam ze śmiechu.
Dzień 2
Szkoda jednak, że następnego dnia rano nie było mi tak do śmiechu, kiedy Paulina zadzwoniła do mnie informując, że Mike odwołał swój występ. Zweryfikowałam tą informację poprzez Facebooka, myśląc, że to zemsta za Linkin Park, ale nie, była to prawda. Jedyne co miałam ochotę zrobić, to wrócić jak najszybciej do domu i popłakać w poduszkę. No do cholery! To dla Mike'a tłukłam się przez pół kraju, dla niego wydałam pół kasy z osiemnastki i nauczyłam się wszystkich tekstów! Ale mimo to, wybaczam mu, bo ważniejsze jest zdrowie jego rodziny i cieszę się, że z nią został. Nawet mimo tego, że pewnie nigdy nie będzie mi go dane zobaczyć na żywo. Na szczęście Juluś mnie wsparł, mój kochany i jak zawsze zgadzający się z moim zdaniem. Mimo to, w dość podłym nastroju ruszyłam na zwiedzanie miasta, które polegało na buszowaniu po sklepach i wizycie w Pałacu Kultury, po którym złapał nas deszcz i wróciłyśmy do hotelu uciąć sobie drzemkę. Teoretycznie, bo Natalia spała a ja cichutko dobijałam się słuchając Mike'a i patrząc na ulewę za oknem. Grubo po 18 w końcu poszłyśmy na stadion, znowu usiadłyśmy pod barierkami i czekałyśmy na rozpoczęcie, przez chwilę w deszczu, co zważając na brak jedynego faceta dla którego mogłabym moknąć, wcale nie było miłe. Całe szczęście w końcu deszcz ustał i zaczął się koncert reaktywowanego specjalnie na ten event Sistars. Dobrze pamiętałam siostry Przybysz i ich 'Sutrę', bo w dzieciństwie oglądało się 30 Ton Listę listę listę przebojów. I muszę powiedzieć, że na festiwalu pokazały klasę, ich występ był naprawdę ciepło przyjęty, głosy dziewczyn super. Myślę, że gdyby nagrały płytę mogłyby osiągnąć sukces. Możliwe, ze taki przez duże S. Cóż, na dniach odbędzie się ich kolejny koncert, tym razem na Open'erze, więc przypuszczam, że przysiądą nad ideą reaktywacji i poważnie zastanowią się co z tym dalej począć. Osobiście ani mnie to ziębi ani grzeje, ale po reakcji publiczności wnioskuję, że byliby na 'tak'.
Następnym w kolejce był Plan B, którego występ poprzedził beatboxer Faith SFX, który rozgrzał publiczność do białości. Co ten pan robił swoimi ustami, jakie on dźwięki wydawał to się w głowie nie mieści! Szok, że w ogóle tak się da. Szacun, tyle mi przychodzi do głowy. Po nim na scenę wkroczył w końcu Ben, oczywiście w garniturze, i zaczął swój występ. Kiedy zapoznawałam się z jego twórczością nie byłą dla mnie zbyt porywająca, ba, za każdym razem widząc go na MTV zmieniałam kanał. Gdy jednak zdecydowałam się pojechać na Orange ściągnęłam jego płytę i uznałam, że nie jest wcale aż taka zła. Jak wypada na żywo? Cóż, poprawnie. Pod względem technicznym nie mam nic do zarzucenia, jednak sam Ben nie wydaje się być najsympatyczniejszym człowiekiem i za bardzo gwiazdorzy. Poza tym przez calutki występ odnosiłam wrażenie, że oni tam na scenie bawili się lepiej od nas. Dobrze, że przynajmniej oni. Gdy tylko zeszli ze sceny, Orange postanowiło dobić mnie swoim puszczanym w przerwach spotem i uświadomić mi, że Mike'a mogę sobie pooglądać tylko na telebimach. A do ostatniej chwili gdzieś tam w serduchu tliła się nadzieja, że niespodziewanie wpadnie na scenę...
Na szczęście ostatni koncert tego dnia tak mnie pochłonął, że naprawdę przestała mnie na te dwie magiczne godziny boleć nieobecność Skinnera mojego kochanego. Jamiroquai, mój osobisty numer jeden całej tej imprezy (byłby na równi z Mobym gdyby nie jedno wydarzenie, ale o tym zaraz). Jay Kay wskoczył na scenę we wspaniałym fioletowym pióropuszu, sprawiając, że chciałabym zostać Indianinem i zamieszkać w tipi. Nigdy nie byłam fanką takiego rodzaju muzyki, ale przesłuchując płyty przed festiwalem bardzo mi się Jamiroquai spodobali i nie było wiele potrzeba by i na żywo mnie porwali. Od pierwszych dźwięków moje stopy nie mogły ustać w jednym miejscu, tańczyłam jak szalona, klaskałam tak, że zrobił mi się odcisk na dłoni, machałam rękami i skakałam, niesiona na fali tej kosmicznej energii jaką emanował wokalista. On jest naprawdę nie z tego świata: ani sekundy nie ustał w miejscu, tak niepozorny człowiek a wypełniał sobą calutką scenę, biegał od jednej strony do drugiej, tańczył (ruchy ma obłędne!) a ja byłam na barierkach, więc widok miałam wprost wymarzony. Zresztą muzycy Jaya też są wspaniali, rozbudowują czterominutowe utwory do trzy razy dłuższych, coś niesamowitego. Na klawiszach był Claus Mosquito za 20 lat, niezapomniany widok. No i te basy na Deeper Underground od których aż trzepotały mi nogawki w jeansach! Najlepsze uczucie na koncercie! Plus moment, w którym Jay zszedł do widowni, to dopiero było. Liczyłam że przybije piąteczkę ale nie, stało się coś jeszcze lepszego. Staną tuż przede mną i trzymał mnie za rękę, lecząc tym samym złamane brakiem Mike'a serce. I sprawił, że czas na chwilę się zatrzymał. Później zeszli ze sceny, w towarzystwie najgorętszych braw. Widziałam z boku słodką scenę jak Jay opieprzał (to słowo nie oddaje dobrze jego wkurwienia) dźwiękowców, zaciągając się papierosem tak mocno, że wypalił go prawie całego, po czym wpadł na scenę z takim uśmiechem, jak gdyby nigdy nic. To jest właśnie profesjonalizm. Na bis zagrali moje absolutnie najukochańsze White Knuckle Ride! Skakałam tak wysoko, że mogłabym barierki przeskoczyć, ale marzyłam tylko o tym, żeby to się nigdy nie kończyło. Niestety, dwie godziny minęły zbyt szybko i trzeba było wrócić do hotelu.
W niedzielę wróciłyśmy do domu, jadąc przy okazji autobusem na gapę z bardzo sympatycznym panem, na dworcu jakaś pani zagadywała nas o festiwal, a już w pociągu wyśmiewaliśmy się z takimi miłymi panami z chłopaka, który słuchał Nas ne dogoniat.
Jednak jeśli miałabym to wszystko podsumować, to nie żałuję ani mojego czasu ani żadnej złotówki, którą wydałam na ten festiwal. Nawet mimo braku The Streets. Bo oczywiście, mega mi przykro, że go nie było. Ale z drugiej strony, gdyby nie to, że miał zagrać to ja pewnie w życiu nie pojechałabym na ten festiwal, nie usłyszałabym MCR, nie przeżyłabym najlepszej dyskoteki życia na Mobym, a Jay nie mnie trzymałby za rękę. No i pewne jest, że nigdy nie zaczęłabym słuchać Jamiroquai, które teraz wałkuję calutki dzień. I jeszcze Jay, którego po tym koncercie uwielbiam do tego stopnia, że za samo to, jak genialnie się rusza mogłabym się z nim przespać w każdym z jego 40 samochodów, a nawet i w jego helikopterze :D
Co jeszcze mogę powiedzieć? Po prostu NAJLEPSZY WEEKEND TEGO ROKU!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz