Tak, na laście osłuchań 5 tysięcy, w głowie jakieś milion. Bo Muse to całe moje życie, mogłabym pisać o nich codziennie, a temat jest niewyczerpany. Mogłabym rozwodzić się nad każdym aspektem ich twórczości, poprzez występy i wszystko inne związane z ich muzyką.
A jednak, przede wszystkim Muse to moja największa motywacja. Do wszystkiego. Do pisania, do robienia zdjęć, do chociażby wstawania rano i do udowadniania sobie, że chcieć to móc.
Bo spójrzmy te 20 lat wstecz, kiedy trójka nastolatków z małej nadmorskiej mieściny postanowiła założyć swój pierwszy zespół. Jaką drogę przeszli aby w końcu pod koniec ubiegłego tysiąclecia już jako Muse wydać swoją pierwszą, i od razu genialną płytę. Zwykli-niezwykli chłopcy z prowincji, na czele z muzycznym geniuszem Bellamym, dążący do celu mimo kłód rzucanych im pod nogi przez krytyków i zagorzałych fanów Radiohead, którzy zarzucali im kopiowanie dorobku Thoma Yorka. Po trudnym początku w 2001 roku chłopcy zamknęli jednak usta wszystkim ludziom, miażdżąc swoim drugim albumem 'Origin Of Symmetry'. To było coś, zupełna zmiana. 'Jak oni teraz brzmią?' pytali ludzie, a odpowiedź była tylko jedna:' Jak Muse'. Chłopcy porzucili emocjonalność, pokazując pazur. Cała płyta była brudna, pełna przypadkowo-nieprzypadkowych dźwięków, wokalu Bellamy'ego przechodzącego wiele oktaw. Płyta genialna, zawierająca riff dekady w 'Plug in Baby', doprowadzająca uszy do orgazmu, szalona i niepoukładana, pokazująca doskonale, że nie powstawała na trzeźwo. Matt sam przyznał, że grzybki były na porządku dziennym i cóż, słychać. Słychać w tych genialnych kompozycjach.
Dwa lata później kolejny album i kolejna zmiana. 'Absolution', lustrzane odbicie tego, co znaleźć mogliśmy na poprzednich wydawnictwach zespołu. Doprowadzona do perfekcji, wszystkie dźwięki na swoim miejscu, wybitne wokale, duża spójność kompozycji. Mój osobisty numer jeden. To właśnie nazywa się magią, bo album to perełka na której można znaleźć całą gamę emocji, od ekstazy do płaczu, od radości po furię. Magia, prawdziwa magia. Potem 'Absolution tour', trasa wybitna, z setkami zniszczonych gitar (Bellamy jest nawet dzięki niej w księdze rekordów) i milionami zahipnotyzowanych fanów. W końcu rok 2006, kiedy to pierwszy raz słyszę ich piosenki i zakochuję się. 'Black Holes And Revelations', największy komercyjny sukces zespołu,znowu zupełnie inna, bardziej idąca w pop stylistyka, ale ciągle smaczki w stylu 'Knights Of Cydonia', które muserzy uznają wręcz za hymn. Gdzieś po drodze zaprzedanie duszy diabłu, spotkanie na drodze pani Meyer, tej od Zmierzchu. Przemilczmy. Even God makes mistakes. w 2009 wydanie 'The Resistance', duży szok, najmniej spójna płyta na której znalazło się wszystko: od utworu rnb po Queen i trzyczęściową symfonię. Szału nie było, ale poziom jednak trzymało. A wszystko przez to, że chłopcy pierwszy raz nagrywali sami, bez producenta i się trochę rozhasali. Ja wybaczam. Wybaczam po tym co w 2010 roku dali mi, gdy widziałam ich na żywo.
Bo nic innego, tylko Muse potrafi mi dać uczucie kompletnego spełnienia, gdy mogę powiedzieć, że teraz gotowa jestem nawet umrzeć. Naprawdę. Bo zobaczenie i usłyszenie ich na żywo było jak hm..Jest taki cytat z Trainspottingu 'Weź najwspanialszy orgazm i pomnóż przez tysiąc, a jeszcze będzie mało'. I to jest właśnie zobaczenie Muse live. Spotkanie z bogami muzyki, gdy znika wszystko. Jesteś tylko ty, Matt, Dom i Chris. I dużo, dużo magii.
I to uzależnia. Oni uzależniają. A ja siedzę w tym tyle czasu i wciąż chcę więcej.
Muse- moje wszystko w 3 mężczyznach po 30stce, ich 5 genialnych albumach, jednym wieczorze, gdy poczułam co znaczy dotknąć nieba i odkryłam miłość, która nie ma granic.
Moi chłopcy z Grammy, płakałam jakbym była ich mamą <3 |
Czekam na lato, czekam na nową płytę i nową trasę. I powiem tylko tyle, na jednym koncercie nie poprzestanę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz