wtorek, 30 listopada 2010

'Dopóki wybierasz, wszystko pozostaje możliwe' czyli Mr. Nobody

Film 'Mr. Nobody' to historia ostatniego śmiertelnego człowieka, którego zbliżający się koniec wzbudza sensację wśród obywateli całkowicie zmienionego, przepełnionego technicznymi nowościami świata.
Nemo Nobody, 118-latek mający umierać na oczach widzów daje nakłonić się młodemu dziennikarzowi do opowiedzenia swojej historii. Przedstawia swe losy, które niejednokrotnie okazują się być sprzeczne i przedstawia przeplatające się drogi, którymi mógł pójść.  Pokazuje przy tym, że każda decyzja we Wszechświecie ma swoje konsekwencje, że każda akcja wyzwala reakcję (a także tzw. 'efekt motyla': motyl zatrzepotał skrzydłami w Pekinie wywołując huragan w Nowym Jorku).
O czym jednak jest ten film? Refleksją nad przemijaniem? A może nauką, że powinniśmy dobrze przemyśleć każdą podejmowaną decyzję?
Dla mnie historia życia Nemo jest pewnym rodzaju drogowskazem.
3-godzinna (!) opowieść, przez którą przewijają się wątki miłości, bólu, utraconych możliwości, zaskakuje przewrotnością i przeskakiwaniem z jednej możliwej rzeczywistości do kolejnej.

Najistotniejszym elementem filmu jest jednak motyw dróg, zaczynający się zabawną retrospekcją ukazującą jak poznali się rodzice Nemo, poprzez wybór jakiego musi dokonać jako mały chłopiec (tutaj motyw wyboru dróg znakomicie zobrazowany torami), na wyborze kobiety życia kończąc.
Kolejnym powodem, dla którego w ogóle zdecydowałam się sięgnąć po ten film jest fakt, że główną rolę gra w nim Jared Leto. Uważam go za bardzo dobrego aktora i po raz kolejny się na nim nie zawiodłam. Rozwodzić się nad jego zdolnościami mogłabym naprawdę długo, ale naprawdę jest nad czym. Każde kolejne wcielenie idealnie do niego pasuje i nie mogę nadziwić się, jakim cudem prawie 40-letni facet może tak młodo wyglądać.
Uwielbiam ten film również za wiele mądrych słów, które zostały w nim wypowiedziane. Najbardziej w pamięć zapadły mi:
Nienarodzony Nemo: Dopóki się nie narodzimy,wiemy wszystko co stanie. Kiedy nadchodzi twoja kolej, Anioł zapomnienia dotyka palcem twoich ust. Muska palcem górną wargę. To oznacza, że wszystkiego zapomniałeś. Ale anioły mnie pominęły.

Anna: Zdecydowałam, że będę udawała, że żyję. A teraz dostałam to na co czekałam. I teraz, odrzucę wszystkie możliwe sposoby życia, dla jednego - z tobą.

118 letni Nemo: Wcześniej nie był gotów dokonać wyboru, bo nie wiedział co może się wydarzyć. Teraz, gdy wie co się wydarzy, nie jest w stanie dokonać wyboru. 


Młody dziennikarz: Wszystko, co mówisz jest sprzeczne. Nie mogłeś być w dwóch miejscach na raz! Z tych wszystkich żyć, które jest właściwym?
118 letni Nemo: Każde z tych żyć jest właściwe! Każda ścieżka jest właściwą ścieżką! 


15 letnia Anna: Jesteś pierwszym i ostatnim, którego będę kochała. 
16 letni Nemo: Dziesięć dni... To daje 14400 minut. Chciałbym, żeby czas zatrzymał się właśnie w tym momencie, żeby było tak na zawsze.
15 letnia Anna: Mówią, że gdy wolniej oddychasz, czas zwalnia. Tak twierdzą Hindusi. 


9 letni Nemo: Musisz dokonać słusznego wyboru. Dopóki wybierasz, wszystko pozostaje możliwe.


15 letnia Elise: Obiecaj mi Nemo, że kiedy umrę, rozsypiesz moje prochy na Marsie.


Szczerze polecam ten film wszystkim, szczególnie ludziom stojącym przed ważnymi, często życiowymi decyzjami. Skłania do refleksji, ale podnosi również na duchu.
Teraz szukam tylko wolnych 3 godzin, aby zagłębić się w tą magiczną historię raz jeszcze.









niedziela, 21 listopada 2010

It's my life czyli powrót do przeszłości

Korzystając z chwili wolnego czasu udało mi się pobuszować (w zbożu do 100 strony) w muzycznych zbiorach mojego ojca. Przekopując się przez setki kaset, na których widok aż łza się w oku kręci, i płyt o których zdobycie w latach 80-tych nie było łatwo, trafiłam na albumy grupy Talk Talk. Zainteresowały mnie ze względu na to, że w każdej wzmiance o Hurts przewija się nazwa tej grupy sprzed 30 lat. Postanowiłam więc, że jako fanka duetu z Manchesteru, powinnam zapoznać się z twórczością zespołu, który zainspirował ich do swojej działalności. I tak, już w pierwszym kawałku, jaki przesłuchałam faktycznie da się odnaleźć wpływ Talk Talk na Hurts. Specyficzny wokal Marka Hollisa i świetne, melancholijne synth-popowe melodie stanowią miłe i kojące dla ucha połączenie. Naprawdę duży plus dla Talk Talk. Plus koniecznie trzeba posłuchać 'It's my life'! Oryginał w moim mniemaniu lepszy od coveru No Doubt.
Zostając jeszcze na chwilę przy muzyce: nie sądziłam, że kiedykolwiek to powiem, bo też uważałam to za niemożliwe, ale chyba jeszcze bardziej zakochałam się w muzyce Muse. Za każdym razem, gdy siadam do komputera i włączam bibliotekę WMP, to od czegokolwiek bym nie zaczęła i tak dziwnym trafem koniec końców ląduję na literce M. Przez moje życie przewinęło się mnóstwo zespołów, które- jak sądziłam- zostaną w nim na zawsze. Jak na razie przetrwać udało się tylko 30 Seconds to Mars (3 lata), Lostprophets (4, aczkolwiek czasami mam wrażenie, że tylko z czystego sentymentu) no i Muse właśnie. I tylko oni są w stanie swoją muzyką wyzwolić we cały wachlarz uczuć, a przede wszystkim zainspirować do działania. Mam na nich tylko jedno słowo: geniusze.
Odchodząc teraz od muzyki. Ten weekend spożytkowałam także na zabawy w stylistkę na polyvore.com
Zakochałam się wprost w tej stronie i w jej możliwościach, mogłabym przesiedzieć na niej niemal tyle, ile kiedyś spędzałam w programie do graficznej obróbki zdjęć.
Nie sądziłam, że zajęcie to może być tak wciągające i czasochłonne. Niemniej jednak nie czuję, abym czas przeznaczony na tworzenie kolejnych zestawów mogła uznać za zmarnowany.
Ale jak to mawiają 'czas, który marnujesz z przyjemnością nie jest czasem zmarnowanym' I tego się właśnie trzymam. Btw, więcej moich projektów na Magsia Polyvore.
Znowu głupio zrobiłam i zaczęłam czytać kilka książek na raz. Czekają na mnie 'Brida', 'Cierpienia młodego Wertera' i 'Buszujący w zbożu', ale jakoś nie mam dzisiaj ochoty na wieczór z lekturą. Pozostaje jeszcze wielki sprawdzian z biologii i to właśnie podręcznikiem to tego przedmiotu powinnam się zainteresować, ale i do tego brak chęci.
Chyba zacznę pisać dalszy ciąg 'Taking chances', bo ostatnią część dodałam na początku listopada i nadeszła najwyższa pora na kolejną. Lubię ten stan, kiedy porzucam rzeczywistość i zaczynam żyć w świecie moich bohaterów, bardzo lubię.
Otwieram więc worda, robię zieloną herbatę z ananasem, włączam specjalną playlistę do pisania 'Taking Chances' i czekam na jutrzejsze popołudnie, które mam zamiar spędzić na warsztatach fotograficznych u pana Jacka-Zostań-Jeszcze-Godzinkę.

wtorek, 16 listopada 2010

V jak Vendetta

Do filmu 'V jak Vendetta' podeszłam bardzo sceptycznie. Nigdy nie przepadałam za filmami z bohaterami w maskach, za bardzo kojarzą mi się z tandetnymi superbohaterami. Natomiast jeśli chodzi o ten film, okazał się dla mnie perełką wśród sobie podobnych. Dlaczego? Otóż okazuje się, że za maską nie kryje się postać, lecz idea, główny wątek tej ekranizacji komiksu z lat 80.
Na początku wszystko wydaje się klarowne: akcja dzieje się w niedalekiej przyszłości (rok 2020), w totalitarnej Anglii. Godziny policyjne, ekrany i głośniki rozstawione na słupach wyludnionych ulic nasuwają widzowi skojarzenie z orwellowskim '1984'. Evey Hammond, grana przez Natalie Portman zostaje przyłapana przez Wskazywaczy, gdy przemyka się po zmroku uliczkami Londynu. Z opresji ratuje ją mężczyzna w czarnej pelerynie z twarzą ukrytą pod maską Guy'a Fawkesa (znakomita rola Hugo Weavinga!). Przedstawia się jej jako V, głos zastraszanego ludu. Od tego momentu Evey zostaje częścią planu żądnego zemsty mężczyzny.
Niesamowicie ciekawym zjawiskiem jest fakt, że nic w tym filmie nie jest czarne, ani białe. O żadnym bohaterze nie można powiedzieć, że jest 'dobry' lub 'zły' (tutaj wyjątek stanowi tylko dyktator Sutler).
Widzem targają sprzeczne emocje co do postaci V. Z jednej strony chce on dokończyć dzieło Fawkesa, obalić totalitarne rządy Sutlera i obudzić w obywatelach chęć walczenia o swoje, z drugiej jednak powili odkrywamy, że pod tą ideą kryją się również osobiste pobudki bohatera. W ostatecznym rozrachunku nie da się jednak nie polubić zamaskowanego mściciela: jest on uosobieniem obywatelskiej powinności do bronienia swojej wolności.
Postać Evey Hammond (Natalie Portman) zdecydowanie trudniej postawić po którejś stronie barykady. Co chwilę zmienia ona swój stosunek do działalności V, na przemian chce stać się częścią całego przedsięwzięcia, aby chwilę później szczerze potępiać tą ideę. Z drugiej strony trudno się dziwić, gdy V nieustannie wystawia wierność dziewczyny na próbę, udając chociażby, że zostaje pojmana przez milicję i zamknięta w zimnej celi, pozbawiona człowieczeństwa i torturowana.
Warto zwrócić tu uwagę na scenę, w której golą głowę Evey. Byłam pod niesamowitym wrażeniem, że Portman zgodziła się ją zagrać i jeszcze większy szacunek do reżysera, ponieważ jakby na to nie spojrzeć sceny tej nie mogli kręcić kilkakrotnie.
Przy temacie niesamowitych scen, muszę wspomnieć o ujęciu,w którym V przewraca tysiące kostek domina ułożonych w jego symbol i absolutnym numerze jeden podczas finału filmu, gdy obywatele przebrani w płaszcze i maski Fawkesa wychodzą na ulice. Ten moment zrobił na mnie piorunujące wrażenie. Naprawdę trzeba koniecznie zobaczyć tą scenę, kiedy w końcu do głosu dochodzą mieszkańcy Londynu, gdy wyglądają jakby płynęli jego ulicami, gdy zbierają się na odwagę i wychodzą naprzeciw milicjantom stojącym po drugiej stronie barykady.
Zakończenie, pomimo, że V zrealizował plan i dokończył dzieło, które przed 5 stuleciami zaczął Fawkes, nie jest happy endem. A dlaczego, to już proponuję obejrzeć film.

piątek, 12 listopada 2010

Piosenka Na Dziś

Wykonawca: Muse
Tytuł: Hysteria
Album: Absolution (2003)
Klip: Hysteria
Data wydania: 1 grudnia 2003 (jako drugi singiel z albumu 'Absolution'


Co tu dużo mówić, jedna z moich najukochańszych piosenek Muse. Zawiera prawdopodobnie najlepszy basowy riff w historii, wywołuje ciarki i doprowadza do ekstazy. Jest głośna, mocna i brudna, czym wyróżnia się z całej stylizacji 'Abosultion'. Wokal Bellamye'go jak zwykle perfekcyjny i przepełniony emocjami, gitara energetyczna, a perkusja niepokojąca.

plus doprowadzające na żywo do histerii:
And I want you now
I want you now
I'll feel my heart implode
Wersja live z CLMF 2010, absolutny geniusz trzech panów z Muse. 
Kocham moment, w którym wszyscy pojęli, że Matt gra Interlude poprzedzającą Hysterię na albumie.
Nic, tylko słuchać.  

poniedziałek, 8 listopada 2010

'times like these won't last forever' czyli garść wspomnień z CLMF 2010

Może i Coke Live Music Festival odbył się grubo ponad 2 miesiące temu, ale niektóre rzeczy dochodzą do nas później niż inne, i tak właśnie jest w tym przypadku. Z racji tego, że pamiętam coraz mniej, postanowiłam spisać moje wrażenia.
Na początku muszę zaznaczyć, że był to mój pierwszy festival na jakim miałam okazję być, ale uważam, że 20 i 21 sierpnia już zawsze pozostaną dla mnie najpiękniejszymi dniami 2010 roku.
Day 1
Cała przygoda zaczęła się o godzinie 10:30, kiedy to wraz z Kamilem, Ewą, Pauliną i Michałem wyruszyliśmy PKS-em do Krakowa, umilając sobie drogę Coca-Colą z wódką (napój sponsora, jak stwierdziła Ewka). O tym, że wieczorem w mieście wydarzy się coś wielkiego poinformował nas billboard i plakaty porozwieszane na płocie wzdłuż drogi. Serce mocniej zabiło.
O godzinie 16 zjawiłam się na terenie Muzeum Lotnictwa, dokonałam wymiany biletu na opaskę, z którą swoją drogą się nie rozstaję, spotkałam Adele, Martę i ich kuzynkę Olę, po czym po kontroli (pozdrawiamy panie z ochrony, które sprawdzały nawet zawartość chusteczek higienicznych) poszłyśmy rozejrzeć się po terenie festiwalu. Zgodnie stwierdziłyśmy, że Coke Stage i Burn Stage nie oferują niczego ciekawego, więc skupimy się na Mainie. Pierwszym artystą na Main Stage był polski zespół Sofa, który zapamiętałam tylko ze względu na to, że zagrali cover Gorillaz Feel Good Inc. Ich autorskie numery darowałyśmy sobie na rzecz niesamowicie rozwodnionego heinekena i zwiedzania kilku stoisk, między innymi z płytami, gdzie wypatrzyłam ciekawe vinyle, i sklepu z koszulkami wykonawców CLMF. Gdy Sofa kończyła już swój występ, postanowiłyśmy zająć jakieś dobre miejsce pod sceną, żeby zobaczyć w akcji N*E*R*D. Przyznam szczerze, że nigdy szczególnie nie interesowałam się prezentowanym przez nich gatunkiem muzycznym, ale byłam pod wrażeniem ogromnej charyzmy Pharella Williamsa. Pomimo wczesnej pory (zaczęli o 19) rozbujali widownię, nawet tą część niecierpliwie czekającą na kolejnych wykonawców (czyli mnie, między innymi i rzeszę fanek pana Leto, ustawionych od 16 pod barierkami), a takie hity jak Hot N' Fun z wwiercającymi się w kręgosłup basami sprawiły, że nikt nie mógł nazwać tego występu słabym. Należy tutaj też wspomnieć o świetnym kontakcie Pharella z widownią, czego najlepszymi przykładami mogą być nasze wspólne zabawy z machaniem ubraniami, a nawet rzucaniem stanikami na scenę. Darowaliśmy mu nawet małą wpadkę, chłopak myślał, że gra w Warszawie. I tak, N*E*R*D, mają zdecydowanie miłe pamiątki po Polkach.
Kolejnym wykonawcą tego dnia był chyba najbardziej wyczekiwany zespół aktora Jareda Leto- 30 Seconds To Mars. Nie ukrywam, że był to jedyny powód, aby pojechać na 2 dni festiwalu. I cóż, było warto wydać te 100 złotych więcej, mimo wszystko.
Setlista
Gdy światła rozproszyły ciemność na scenie (komentarz dziewczyny stojącej koło mnie 'ja pierdolę, zapalcie światło bo nie widzę Dżareda' rozłożył mnie na łopatki) nie mogłam uwierzyć, że metry ode mnie znajduje się człowiek, którego 2 noce wcześniej oglądałam w Requiem For A Dream i na którego występ czekałam od 3 lat. Po pierwszym szoku przyszło lekkie rozczarowanie- głos Jareda nie był zachwycający. Możliwe, że wynikało to po prostu z przemęczenia intensywną trasą, ale w którymś momencie po prostu przywykłam i dałam się ponieść muzyce. Kolejnym zaskoczeniem i dla mnie, i dla samego Leto było to, jak wszyscy zgromadzeni świetnie znają teksty piosenek. Chłopcy przeplatali utwory z A Beutiful lie i This is war, rozmowami Jareda z widownią. Cóż, stara metoda czego nie dośpiewasz to dowyglądasz i dopowiesz zadziałała tego wieczoru. W pamięci pozostało mi kilka wyjątkowych momentów tego wieczoru: gdy Jared mówił, żebyśmy skacząc dotknęli nieba naprawdę poczuła, jakbym tego dokonała. W powietrzu było coś niesamowitego, euforia fanów pomieszana z zadowolenie malującym się na ustach zespołu. W życiu nie czułam czegoś podobnego. Miałam łzy w oczach, gdy Jared zapowiedział powrót zespołu do Polski i kiedy tłum odśpiewał 'NO NO NO!' z Closer to the edge. Fenomenalna końcówka z zaproszeniem fanów na scenę również warta jest odnotowania. I chociaż nasze 'One more time!'nic nie pomogło, to jednak zaliczam ten koncert do jak najbardziej udanych. Po tym koncercie zakochałam się w ich najnowszej płycie, do której z początku podeszłam bardzo sceptycznie. Okazała się jednak mieć na żywo niesamowitą moc. I
(NO NO NO NO!) I will never forget.
Ostatnim wykonawcą na Main Stage'u tej nocy był duet The Chemical Brothers. Niestety nie miałam okazji się przy nich bawić, ponieważ ani na chwilę nie przestawałam skakać na 30STM, ale z Coca-Colą w kubku oglądałam ich siedząc na trawie. Muszę powiedzieć, że wizualizacje robiły niemal takie samo wrażenie, jak ludzie, którzy mieli siłę jeszcze tańczyć.
Wciąż rozemocjonowana zasnęłam z myślą, że nazajutrz czeka mnie coś jeszcze większego.
Day 2
Cóż, obudziwszy się z zachrypniętym głosem i tak obolałymi nogami, że ledwo byłam w stanie przejść z pokoju do pokoju, pomyślałam, że nie dam rady zrealizować wcześniejszego założenia które brzmiało 'przychodzisz i stoisz 8 godzin pod sceną, żeby mieć co najmniej tak dobry widok na scenę jak wczoraj'. Przybywszy na teren festiwalu okazało się jednak, że nie zdaję sobie sprawy z mojego uporu.
O 16:30 stanęłam pod Mainem, mając jeszcze w głowie poprzedni wieczór. Byłam jakieś 2 rzędy od barierek, co niesamowicie mnie cieszyło, ale nic nie pomagało na ból nóg.
Pierwszym wykonawcą tego dnia była polska kapela Muchy. Wtedy jeszcze ich nie słuchałam, ale postanowiłam za namową ich wielkiej fanki Adeli, posłuchać chłopaków. Muszę przyznać, że grali bardzo przyzwoicie: dobre teksty i chwytliwe melodie to zawsze trafne połączenie. Oprócz tego, że przyjemnie grali, okazali się bardzo sympatycznymi chłopakami. Z uwagi na niesamowicie doskwierający upał rzucili nam swoją wodę ('ale Woodstock zrobiłeś' będzie moim ulubionym tekstem tego występu). Zagwarantowali nam tez niezłą porcję śmiechu modyfikując tekst 'Przesilenia' i wtrącając do niego aktualną wtedy sprawę krzyża, przez co powstał wspaniały refren
Wszyscy idziemy na plac Wolności by tam...BRONIĆ KRZYŻA.
Z perspektywy czasu trochę szkoda, że nie wydali tej wersji przed rozwiązaniem sprawy. Piosenka byłaby murowanym hitem. Przy promieniach zachodzącego słońca, Michał wraz z kolegami wyszli jeszcze na wymuszony przez widownię bis, po czym oddali scenę kolejnemu wykonawcy.
O 19 zjawili się The Big Pink, których bardzo chciałam usłyszeć na żywo, bo pomimo tego, że mają na koncie dopiero jedną płytę, to wróżę im świetlaną przyszłość.
Setlista. Koncert, z uwagi na to, że nie mają zbyt wielu piosenek był krótki i trwał jakieś 40 minut, uważam za dobry. Szkoda, że widownia znała zaledwie jedną piosenkę i dało się czuć niedosyt. Mimo to spodobał mi się fakt, że na żywo ich piosenki zyskują mnóstwo energii i brzmią momentami lepiej niż na płycie. Zespół nagrodził nas brawami i zszedł ze sceny pozostawiając mnie z bolącymi nogami.
Przedostatnią gwiazdą wieczoru była formacja z Las Vegas Panic!At the Disco. Pomimo tego, że ich drugi album nie zachwycił, to z czystego sentymentu postanowiłam zobaczyć ich występ. Niestety przypłaciłam to utratą mojego miejsca przy barierkach, bo ludzie zaczęli zachowywać się jak za przeproszeniem, bydło, ale jakoś udało mi się ustać na nogach.
Setlista.
Muszę przyznać, ze w życiu nie przypuszczałabym jak wiele energii zyskują kawałki P!ATD na żywo. Byłam bardzo pozytywnie zaskoczona i szczęśliwa, mogąc odśpiewać z wokalistą piosenki, które znałam i którymi zachwycałam się jakieś 4 lata temu. Atmosfera była tak świetna, że sam wokalista przysięgał, iż 'i wanna fuck you all'. Niestety ich występ również szybko się zakończył i zostało tylko niecierpliwe oczekiwanie na gwiazdę wieczoru- Muse.
Godzina dzieląca nas od ostatniego koncertu dłużyła się wprost niemiłosiernie, w tłumie było gorąco, nogi bolały, ale nikt nie chciał stracić swojego miejsca. Odwróciwszy się raz do tyłu, nie mogłam objąć wzrokiem zgromadzonego tłumu. W życiu nie stałam nigdzie w takiej kilkutysięcznej grupie. Organizatorzy postanowili umilić nam czas puszczając kilka piosenek, w tym 'Time to pretend' czy 'Holiday'. W międzyczasie na scenę wjechała perkusja Dominica, co ludzie nagrodzili owacjami. Odsłonięte zostały też wiszące nad sceną ekrany w kształcie plastrów miodu- nieodłączny element tej trasy. Co uważniejsi zauważyli z boku sceny dzieci basisty, a nawet nową dziewczynę Bellamy'ego- Kate Hudson.
I w końcu, po nerwowych zerknięciach na zegarek, kilka minut po 23 zaczęło się to, na co czekałam.
Setlista. Ponieważ koncert ten był dla mnie najważniejszy, czuję potrzebę opisania każdej piosenki z osobna.
Nie spodziewałam się, że zaczną od mojego ukochanego 'New Born', ale wnioskując po zachowaniu tłumu, nikt nie sądził, że zaczną właśnie tym kawałkiem. Zielone lasery i głos Matta, który, chociaż to niewyobrażalne, brzmi lepiej niż na płycie(!) sprawiły, że już wiedziałam: to będzie coś wielkiego. W jednej sekundzie zniknęło zmęczenie i ból nóg. Liczyło się tylko tu i teraz pod rozgwieżdżonym krakowskim niebem. Cudowne 'Map of the problematique' z genialną perkusją Dominica, 'Uprising' z odśpiewanym przez tysiące buntowniczym refrenem i znane wszystkim 'Supermassive black hole', które na żywo jest niesamowicie erotyczne, sprawiły, że nie zwracałam najmniejszej uwagi na ludzi wokół mnie: byłam tylko ja i trójka geniuszy na scenie, których muzyka wyniosła mnie w przestworza. Spokojne 'Guiding Light' dało chwilę wytchnienia i okazję do rozkoszowania się głosem Matta. Następnie wokalista zasiadł do fortepianu i rozpoczął 'United States of Eurasia'. Po usłyszeniu tego utworu na żywo wiele zyskał on w moich oczach. Miałam wrażenie, że ziemia drży, gdy Matt wyśpiewał
Why split these states
When there can be only one?

Kolejny, tym razem bardzo popowy utwór 'Undisclosed Desires' pokazał mistrzostwo Muse w mieszaniu różnych gatunków: brzmiał świetnie, klubowo, ale z pazurem. Zaskoczeniem wieczoru była piosenka 'Bliss', która jest jedną z najlepszych w dorobku Anglików. Usłyszeć słynny falset Matta- bezcenne. Potem piękne 'Resistance' i nowa gitara z dwoma gryfami wprawiły wszystkich w osłupienie. Cudowny utwór o miłości.
Bardzo znane 'Time is running out', przy którym Matt dał nam odśpiewać fragment sprawiło, że naprawdę każdy skakał i klaskał. Następnie 'Starlight' i znowu szansa dla fanów na wykazanie się znajomością tekstu i wspólne wyklaskanie słowa TITS alfabetem Morse'a. 'Plug in baby' poprzedzone świetną zabawą fanów z Mattem. Powtarzaliśmy po prostu dźwięki jego gitary i nie wiem kto miał większy ubaw: my czy on. Jego uchwycony przez kamerzystę uśmiech dał mi odpowiedź. Nic tak mnie nie zachwyciło jak właśnie ten uśmiech ukazujący, że dobrze się czuje wśród nas.Ach, no i balony, których nikt się nie spodziewał.  Następnie chłopcy zrobili sobie króciutką przerwę i wrócili z jedną z tych piosenek, o której marzyłam by zobaczyć na żywo. 'Hysteria' została przyjęta histerycznym wrzaskiem fanów i wprost wgniotła w ziemię. Koncert zakończyła piosenka 'Knights of Cydonia', poprzedzona harmonijką Chrisa. Mimo wyczerpania wszyscy znaleźli w sobie siłę by skakać i śpiewać z Mattem epickie już
No one's gonna take me alive
The time has come to make things right
You and I must fight for our rights
You and I must fight to survive
Na sam koniec schodząc ze sceny w kłębach dymu, Dominic podziękował fanom po polsku i obiecał szybki powrót.
Wybuchły fajerwerki i to ich obraz zakończył właśnie ten festiwal. Dalej nie docierało do mnie to, co się wydarzyło. Muszę przyznać, że koncert Muse był najlepszym ze wszystkich: zachwycała perfekcja i umiejętności Matta, zaangażowanie Chrisa i czysta radość Dominica, oszałamiające efekty specjalne, wizualizacje, lasery, akcja z tyłeczkiem pana Bellamy'ego, która przeszła do historii...
Naprawdę poczułam się jak w muzycznym raju, geniusze byli na wyciągnięcie ręki, i tak, teraz mogę umierać.
Przy okazji, po festiwalu pojawiły się głosy, że Muse nie miało kontaktu z widownią. Cóż, ludzie którzy tak stwierdzili chyba nie byli na tym samym koncercie, co ja. Owszem, Matt i spółka nie robili takich cyrków jak Jared, bo nazywanie się Polakiem i przerywanie prawie każdej piosenki tylko po to, żeby po raz setny powiedzieć, że jesteśmy fuckin' amazing, w którymś momencie naprawdę przestaje bawić, ale nie znaczy to, że kontaktu z widownią nie było. Występ Muse był bardzo dopracowany i profesjonalny, widać było, że oni wiedzą, że na scenie się gra, a nie opowiada bajeczki. Poza tym zabawa z Mattem, jego 'badzo dziekujemi' i 'jak se masz Polska', ciepłe słowa Dominica- czy to nie jest kontakt z widownią?
Cóż, sto razy bardziej wolę genialny koncert i kontakt z fanami za pomocą muzyki, nawet jeśli inni uznają to za brak kontaktu, niż jego nadmiar i przegadanie występu.
Tyle. 


20-21 sierpnia 2010, Kraków: najbardziej magiczne momenty mojego życia

piątek, 5 listopada 2010

30 Seconds To Mars 'This is war'.

Wykonawca: 30 Seconds To Mars
Tytuł albumu: This is war
Tracklista:
1. Escape
2. Night of the Hunter
3. Kings And Queens
4. This is War
5. 100 suns
6. Hurricane
7. Closer to the edge
8. Vox Populi
9. Search and Destroy
10. Alibi
11. Stranger in a strange land
12. L490

'This is war' jest trzecim studyjnym albumem zespołu założonego przez znanego aktora Jareda Leto. Zarówno tytuł jak i okładka zapowiadają coś buntowniczego i sprawiają, że zaczynamy zastanawiać się komu zespół wypowiada wojnę i z ciekawością wkładamy płytę do odtwarzacza.
Już w pierwszym utworze zespół utwierdza nas w przekonaniu, że przyjął sobie za punkt honoru  nagrywanie każdej płyty w zupełnie innej stylizacji. O ile na poprzednich albumach piosenka otwierająca była mocnym uderzeniem, o tyle opener tej płyty, 'Escape' zaczyna się rytmicznymi, stopniowo rosnącymi w siłę dźwiękami perkusji, ustępującymi w połowie utworu wokalowi. I tutaj zauważyć można pierwszą zmianę: Leto szepcze słowa piosenki przez zaciśnięte zęby, aby chwilę później dopuścić do głosu tłum wyśpiewujący słowa 'This is war'. Usłyszymy ich na tej płycie jeszcze nie raz, ponieważ podczas jej nagrywania zespół zaprosił do studia swoich fanów.
Drugim utworem na płycie jest 'Night of the hunter', zaczynający się syntezatorami, które nawiązują do poprzedniego albumu. Wokalista na przemian szepcze i wykrzykuje złowieszczy tekst odgrażając się, że

Honest to God I'll break your heart
Tear you to pieces and rip you apart

W końcówce utworu znowu do głosu dochodzi chór fanów.
Kolejną piosenką jest pierwszy singiel: 'Kings And Queens'. Utwór ten zupełnie odbiega od stylu prezentowanego na poprzednich albumach, jest lżejszy, mniej w nim gitary, zwrotki ocierają się wręcz o muzykę popową. Tak jak w poprzednim utworze, piosenkę zamyka chór.
'This is war', tytułowa ścieżka albumu otwierana jest przez fanów, mamy wrażenie, jakbyśmy słuchali koncertowej CD. Mocny refren wydaje się być wezwaniem na wojnę.
We will fight to the death!- wykrzykuje Jared, sprawiając, że naprawdę jesteśmy gotowi stanąć do walki.
Utwór kończy gitara akustyczna, stanowiąca płynne przejście do najkrótszego, ale jednego z najpiękniejszych utworów na tej płycie- '100 suns'.  Jest to piękna, wzruszająca ballada, która mogłaby być kołysanką. Wyspiewywane spokojnym głosem
I believe in nothing, not the day and not the dark
I believe in nothing but the beating of our hearts

sprawia, że robi się cieplej na sercu. Zdecydowanie perełka tej płyty, nagrodzona gromkimi brawami fanów.
Utwór 6 to 'Hurricane', i faktycznie, tytuł jest bardzo adekwatny- piosenka to huragan emocji. Warto zwrócić uwagę, że gościnnie rapuje w niej Kanye West, co, jak się okazuje, stanowi dosyć ciekawe połączenie  z głosem Leto.
Następna piosenka 'Closer to the edge', wybrana na kolejny singiel, jest jedną z najbardziej pozytywnych na 'This is war'. Warto zwrócić tu uwagę na teledysk, który pokazuje jak mocno fani związani są z zespołem:
Closer to the edge. 
Przy chóralnie odśpiewanym
(NO NO NO NO!) I will never forget.
(NO NO!) I will never regret.
(NO NO!) I will live my life.

dostaje się gęsiej skórki.
'Vox populi' jest piosenką wyjątkową. Zaczyna się uderzeniami w bębny połączonymi z klaskaniem i tym razem to chór rozpoczyna utwór wyśpiewując jak jeden mąż
This is a call to arms, gather soldiers
Time to go to war
This is a battle song, brothers and sisters
Time to go to war

Słuchając tego utworu można zaryzykować stwierdzenie, że brzmi ona jak hymn fanów 30 Seconds to Mars, gotowych iść za zespołem na wojnę. Jared zwraca się do fanów słowami
Here we are at the start, I can feel the beating of our hearts.
Widać tutaj najlepiej, jaką jednością jest zespół i jego słuchacze i właśnie to sprawia, że 'Vox populi' uznaję za najlepszą piosenkę tego albumu.
'Search and destroy' to kolejny naładowany emocjami utwór, mój osobisty numer 2. Niesamowita energia plus powtarzane jak mantra
A million little pieces
wyciskają z oczu łzy.
'Alibi', kolejny spokojny utwór wprost emanuje magią, podnosi na duchu i jest tym wszystkim, czego szuka w piosenkach słuchacz: ukojeniem. Tekst
I fell apart, but got back up again
And then I fell apart, but got back up again 

idealnie nadaje się do przywieszenia na ścianie, jako pomocy w chwili zwątpienia.
'Stranger in a strange land', przedostatni kawałek i zmiana klimatu na bardziej niepokojący, i jest chyba jednym z tych utworów, które nie zostają na długo w pamięci słuchacza.
'L490', utwór zamykający płytę, jest równie dziwny co jej tytuł. Zupełnie odstaje od stylizacji całego albumu. Jedyny instrumental, ale brak tekstu wcale nie oznacza, że jest on słaby. Melodia może i prosta, ale nasuwa na myśl dużo niedomówień, tak, jakby zamknęła album zostawiając wiele pytań bez odpowiedzi.

'This is war' z całą pewnością nie jest najlepszą płytą w dorobku 30 Seconds To Mars, wielu uważa, że pomysł z udziałem fanów jest całkowicie nietrafiony. Jednak osobiście twierdzę, że osoby, które wyrażają ten pogląd powinny wybrać się na koncerty zespołu. Miałam okazję zobaczyć ich występ 20 sierpnia w Krakowie i byłam pod ogromnym wrażeniem: działa się tam prawdziwa magia, zobaczyłam jak wielką, odwzajemnianą miłością fani darzą zespół i odniosłam wrażenie, że gdyby Leto chciał iść na wojnę, to jego armia naprawdę walczyłaby do końca.

Ocena: 7/10