poniedziałek, 8 listopada 2010

'times like these won't last forever' czyli garść wspomnień z CLMF 2010

Może i Coke Live Music Festival odbył się grubo ponad 2 miesiące temu, ale niektóre rzeczy dochodzą do nas później niż inne, i tak właśnie jest w tym przypadku. Z racji tego, że pamiętam coraz mniej, postanowiłam spisać moje wrażenia.
Na początku muszę zaznaczyć, że był to mój pierwszy festival na jakim miałam okazję być, ale uważam, że 20 i 21 sierpnia już zawsze pozostaną dla mnie najpiękniejszymi dniami 2010 roku.
Day 1
Cała przygoda zaczęła się o godzinie 10:30, kiedy to wraz z Kamilem, Ewą, Pauliną i Michałem wyruszyliśmy PKS-em do Krakowa, umilając sobie drogę Coca-Colą z wódką (napój sponsora, jak stwierdziła Ewka). O tym, że wieczorem w mieście wydarzy się coś wielkiego poinformował nas billboard i plakaty porozwieszane na płocie wzdłuż drogi. Serce mocniej zabiło.
O godzinie 16 zjawiłam się na terenie Muzeum Lotnictwa, dokonałam wymiany biletu na opaskę, z którą swoją drogą się nie rozstaję, spotkałam Adele, Martę i ich kuzynkę Olę, po czym po kontroli (pozdrawiamy panie z ochrony, które sprawdzały nawet zawartość chusteczek higienicznych) poszłyśmy rozejrzeć się po terenie festiwalu. Zgodnie stwierdziłyśmy, że Coke Stage i Burn Stage nie oferują niczego ciekawego, więc skupimy się na Mainie. Pierwszym artystą na Main Stage był polski zespół Sofa, który zapamiętałam tylko ze względu na to, że zagrali cover Gorillaz Feel Good Inc. Ich autorskie numery darowałyśmy sobie na rzecz niesamowicie rozwodnionego heinekena i zwiedzania kilku stoisk, między innymi z płytami, gdzie wypatrzyłam ciekawe vinyle, i sklepu z koszulkami wykonawców CLMF. Gdy Sofa kończyła już swój występ, postanowiłyśmy zająć jakieś dobre miejsce pod sceną, żeby zobaczyć w akcji N*E*R*D. Przyznam szczerze, że nigdy szczególnie nie interesowałam się prezentowanym przez nich gatunkiem muzycznym, ale byłam pod wrażeniem ogromnej charyzmy Pharella Williamsa. Pomimo wczesnej pory (zaczęli o 19) rozbujali widownię, nawet tą część niecierpliwie czekającą na kolejnych wykonawców (czyli mnie, między innymi i rzeszę fanek pana Leto, ustawionych od 16 pod barierkami), a takie hity jak Hot N' Fun z wwiercającymi się w kręgosłup basami sprawiły, że nikt nie mógł nazwać tego występu słabym. Należy tutaj też wspomnieć o świetnym kontakcie Pharella z widownią, czego najlepszymi przykładami mogą być nasze wspólne zabawy z machaniem ubraniami, a nawet rzucaniem stanikami na scenę. Darowaliśmy mu nawet małą wpadkę, chłopak myślał, że gra w Warszawie. I tak, N*E*R*D, mają zdecydowanie miłe pamiątki po Polkach.
Kolejnym wykonawcą tego dnia był chyba najbardziej wyczekiwany zespół aktora Jareda Leto- 30 Seconds To Mars. Nie ukrywam, że był to jedyny powód, aby pojechać na 2 dni festiwalu. I cóż, było warto wydać te 100 złotych więcej, mimo wszystko.
Setlista
Gdy światła rozproszyły ciemność na scenie (komentarz dziewczyny stojącej koło mnie 'ja pierdolę, zapalcie światło bo nie widzę Dżareda' rozłożył mnie na łopatki) nie mogłam uwierzyć, że metry ode mnie znajduje się człowiek, którego 2 noce wcześniej oglądałam w Requiem For A Dream i na którego występ czekałam od 3 lat. Po pierwszym szoku przyszło lekkie rozczarowanie- głos Jareda nie był zachwycający. Możliwe, że wynikało to po prostu z przemęczenia intensywną trasą, ale w którymś momencie po prostu przywykłam i dałam się ponieść muzyce. Kolejnym zaskoczeniem i dla mnie, i dla samego Leto było to, jak wszyscy zgromadzeni świetnie znają teksty piosenek. Chłopcy przeplatali utwory z A Beutiful lie i This is war, rozmowami Jareda z widownią. Cóż, stara metoda czego nie dośpiewasz to dowyglądasz i dopowiesz zadziałała tego wieczoru. W pamięci pozostało mi kilka wyjątkowych momentów tego wieczoru: gdy Jared mówił, żebyśmy skacząc dotknęli nieba naprawdę poczuła, jakbym tego dokonała. W powietrzu było coś niesamowitego, euforia fanów pomieszana z zadowolenie malującym się na ustach zespołu. W życiu nie czułam czegoś podobnego. Miałam łzy w oczach, gdy Jared zapowiedział powrót zespołu do Polski i kiedy tłum odśpiewał 'NO NO NO!' z Closer to the edge. Fenomenalna końcówka z zaproszeniem fanów na scenę również warta jest odnotowania. I chociaż nasze 'One more time!'nic nie pomogło, to jednak zaliczam ten koncert do jak najbardziej udanych. Po tym koncercie zakochałam się w ich najnowszej płycie, do której z początku podeszłam bardzo sceptycznie. Okazała się jednak mieć na żywo niesamowitą moc. I
(NO NO NO NO!) I will never forget.
Ostatnim wykonawcą na Main Stage'u tej nocy był duet The Chemical Brothers. Niestety nie miałam okazji się przy nich bawić, ponieważ ani na chwilę nie przestawałam skakać na 30STM, ale z Coca-Colą w kubku oglądałam ich siedząc na trawie. Muszę powiedzieć, że wizualizacje robiły niemal takie samo wrażenie, jak ludzie, którzy mieli siłę jeszcze tańczyć.
Wciąż rozemocjonowana zasnęłam z myślą, że nazajutrz czeka mnie coś jeszcze większego.
Day 2
Cóż, obudziwszy się z zachrypniętym głosem i tak obolałymi nogami, że ledwo byłam w stanie przejść z pokoju do pokoju, pomyślałam, że nie dam rady zrealizować wcześniejszego założenia które brzmiało 'przychodzisz i stoisz 8 godzin pod sceną, żeby mieć co najmniej tak dobry widok na scenę jak wczoraj'. Przybywszy na teren festiwalu okazało się jednak, że nie zdaję sobie sprawy z mojego uporu.
O 16:30 stanęłam pod Mainem, mając jeszcze w głowie poprzedni wieczór. Byłam jakieś 2 rzędy od barierek, co niesamowicie mnie cieszyło, ale nic nie pomagało na ból nóg.
Pierwszym wykonawcą tego dnia była polska kapela Muchy. Wtedy jeszcze ich nie słuchałam, ale postanowiłam za namową ich wielkiej fanki Adeli, posłuchać chłopaków. Muszę przyznać, że grali bardzo przyzwoicie: dobre teksty i chwytliwe melodie to zawsze trafne połączenie. Oprócz tego, że przyjemnie grali, okazali się bardzo sympatycznymi chłopakami. Z uwagi na niesamowicie doskwierający upał rzucili nam swoją wodę ('ale Woodstock zrobiłeś' będzie moim ulubionym tekstem tego występu). Zagwarantowali nam tez niezłą porcję śmiechu modyfikując tekst 'Przesilenia' i wtrącając do niego aktualną wtedy sprawę krzyża, przez co powstał wspaniały refren
Wszyscy idziemy na plac Wolności by tam...BRONIĆ KRZYŻA.
Z perspektywy czasu trochę szkoda, że nie wydali tej wersji przed rozwiązaniem sprawy. Piosenka byłaby murowanym hitem. Przy promieniach zachodzącego słońca, Michał wraz z kolegami wyszli jeszcze na wymuszony przez widownię bis, po czym oddali scenę kolejnemu wykonawcy.
O 19 zjawili się The Big Pink, których bardzo chciałam usłyszeć na żywo, bo pomimo tego, że mają na koncie dopiero jedną płytę, to wróżę im świetlaną przyszłość.
Setlista. Koncert, z uwagi na to, że nie mają zbyt wielu piosenek był krótki i trwał jakieś 40 minut, uważam za dobry. Szkoda, że widownia znała zaledwie jedną piosenkę i dało się czuć niedosyt. Mimo to spodobał mi się fakt, że na żywo ich piosenki zyskują mnóstwo energii i brzmią momentami lepiej niż na płycie. Zespół nagrodził nas brawami i zszedł ze sceny pozostawiając mnie z bolącymi nogami.
Przedostatnią gwiazdą wieczoru była formacja z Las Vegas Panic!At the Disco. Pomimo tego, że ich drugi album nie zachwycił, to z czystego sentymentu postanowiłam zobaczyć ich występ. Niestety przypłaciłam to utratą mojego miejsca przy barierkach, bo ludzie zaczęli zachowywać się jak za przeproszeniem, bydło, ale jakoś udało mi się ustać na nogach.
Setlista.
Muszę przyznać, ze w życiu nie przypuszczałabym jak wiele energii zyskują kawałki P!ATD na żywo. Byłam bardzo pozytywnie zaskoczona i szczęśliwa, mogąc odśpiewać z wokalistą piosenki, które znałam i którymi zachwycałam się jakieś 4 lata temu. Atmosfera była tak świetna, że sam wokalista przysięgał, iż 'i wanna fuck you all'. Niestety ich występ również szybko się zakończył i zostało tylko niecierpliwe oczekiwanie na gwiazdę wieczoru- Muse.
Godzina dzieląca nas od ostatniego koncertu dłużyła się wprost niemiłosiernie, w tłumie było gorąco, nogi bolały, ale nikt nie chciał stracić swojego miejsca. Odwróciwszy się raz do tyłu, nie mogłam objąć wzrokiem zgromadzonego tłumu. W życiu nie stałam nigdzie w takiej kilkutysięcznej grupie. Organizatorzy postanowili umilić nam czas puszczając kilka piosenek, w tym 'Time to pretend' czy 'Holiday'. W międzyczasie na scenę wjechała perkusja Dominica, co ludzie nagrodzili owacjami. Odsłonięte zostały też wiszące nad sceną ekrany w kształcie plastrów miodu- nieodłączny element tej trasy. Co uważniejsi zauważyli z boku sceny dzieci basisty, a nawet nową dziewczynę Bellamy'ego- Kate Hudson.
I w końcu, po nerwowych zerknięciach na zegarek, kilka minut po 23 zaczęło się to, na co czekałam.
Setlista. Ponieważ koncert ten był dla mnie najważniejszy, czuję potrzebę opisania każdej piosenki z osobna.
Nie spodziewałam się, że zaczną od mojego ukochanego 'New Born', ale wnioskując po zachowaniu tłumu, nikt nie sądził, że zaczną właśnie tym kawałkiem. Zielone lasery i głos Matta, który, chociaż to niewyobrażalne, brzmi lepiej niż na płycie(!) sprawiły, że już wiedziałam: to będzie coś wielkiego. W jednej sekundzie zniknęło zmęczenie i ból nóg. Liczyło się tylko tu i teraz pod rozgwieżdżonym krakowskim niebem. Cudowne 'Map of the problematique' z genialną perkusją Dominica, 'Uprising' z odśpiewanym przez tysiące buntowniczym refrenem i znane wszystkim 'Supermassive black hole', które na żywo jest niesamowicie erotyczne, sprawiły, że nie zwracałam najmniejszej uwagi na ludzi wokół mnie: byłam tylko ja i trójka geniuszy na scenie, których muzyka wyniosła mnie w przestworza. Spokojne 'Guiding Light' dało chwilę wytchnienia i okazję do rozkoszowania się głosem Matta. Następnie wokalista zasiadł do fortepianu i rozpoczął 'United States of Eurasia'. Po usłyszeniu tego utworu na żywo wiele zyskał on w moich oczach. Miałam wrażenie, że ziemia drży, gdy Matt wyśpiewał
Why split these states
When there can be only one?

Kolejny, tym razem bardzo popowy utwór 'Undisclosed Desires' pokazał mistrzostwo Muse w mieszaniu różnych gatunków: brzmiał świetnie, klubowo, ale z pazurem. Zaskoczeniem wieczoru była piosenka 'Bliss', która jest jedną z najlepszych w dorobku Anglików. Usłyszeć słynny falset Matta- bezcenne. Potem piękne 'Resistance' i nowa gitara z dwoma gryfami wprawiły wszystkich w osłupienie. Cudowny utwór o miłości.
Bardzo znane 'Time is running out', przy którym Matt dał nam odśpiewać fragment sprawiło, że naprawdę każdy skakał i klaskał. Następnie 'Starlight' i znowu szansa dla fanów na wykazanie się znajomością tekstu i wspólne wyklaskanie słowa TITS alfabetem Morse'a. 'Plug in baby' poprzedzone świetną zabawą fanów z Mattem. Powtarzaliśmy po prostu dźwięki jego gitary i nie wiem kto miał większy ubaw: my czy on. Jego uchwycony przez kamerzystę uśmiech dał mi odpowiedź. Nic tak mnie nie zachwyciło jak właśnie ten uśmiech ukazujący, że dobrze się czuje wśród nas.Ach, no i balony, których nikt się nie spodziewał.  Następnie chłopcy zrobili sobie króciutką przerwę i wrócili z jedną z tych piosenek, o której marzyłam by zobaczyć na żywo. 'Hysteria' została przyjęta histerycznym wrzaskiem fanów i wprost wgniotła w ziemię. Koncert zakończyła piosenka 'Knights of Cydonia', poprzedzona harmonijką Chrisa. Mimo wyczerpania wszyscy znaleźli w sobie siłę by skakać i śpiewać z Mattem epickie już
No one's gonna take me alive
The time has come to make things right
You and I must fight for our rights
You and I must fight to survive
Na sam koniec schodząc ze sceny w kłębach dymu, Dominic podziękował fanom po polsku i obiecał szybki powrót.
Wybuchły fajerwerki i to ich obraz zakończył właśnie ten festiwal. Dalej nie docierało do mnie to, co się wydarzyło. Muszę przyznać, że koncert Muse był najlepszym ze wszystkich: zachwycała perfekcja i umiejętności Matta, zaangażowanie Chrisa i czysta radość Dominica, oszałamiające efekty specjalne, wizualizacje, lasery, akcja z tyłeczkiem pana Bellamy'ego, która przeszła do historii...
Naprawdę poczułam się jak w muzycznym raju, geniusze byli na wyciągnięcie ręki, i tak, teraz mogę umierać.
Przy okazji, po festiwalu pojawiły się głosy, że Muse nie miało kontaktu z widownią. Cóż, ludzie którzy tak stwierdzili chyba nie byli na tym samym koncercie, co ja. Owszem, Matt i spółka nie robili takich cyrków jak Jared, bo nazywanie się Polakiem i przerywanie prawie każdej piosenki tylko po to, żeby po raz setny powiedzieć, że jesteśmy fuckin' amazing, w którymś momencie naprawdę przestaje bawić, ale nie znaczy to, że kontaktu z widownią nie było. Występ Muse był bardzo dopracowany i profesjonalny, widać było, że oni wiedzą, że na scenie się gra, a nie opowiada bajeczki. Poza tym zabawa z Mattem, jego 'badzo dziekujemi' i 'jak se masz Polska', ciepłe słowa Dominica- czy to nie jest kontakt z widownią?
Cóż, sto razy bardziej wolę genialny koncert i kontakt z fanami za pomocą muzyki, nawet jeśli inni uznają to za brak kontaktu, niż jego nadmiar i przegadanie występu.
Tyle. 


20-21 sierpnia 2010, Kraków: najbardziej magiczne momenty mojego życia

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz