Zaczął się od długo wyczekiwanych przeze mnie płyt Lostprophets i You Me At Six, które okazały się naprawdę dobre i nie zawiodły mnie ani trochę. Ian W. w wydaniu 'mniej emo, więcej seksu' jak najbardziej przypadł mi do gustu i sprawił, że LPS na dobre zagościło na moich playlistach.
Potem nastąpił moment przełomowy, czyli moje zainteresowanie Placebo. Brian Molko i spółka pochłonęli mnie całkowicie, szkoda jednak, że to już zamknięty rozdział. Sama dziwię się, jak mogłam ich słuchać. Ale to była jeszcze zima i widocznie potrzebowałam czegoś dołującego.
W międzyczasie udało mi się przekonać do nowego albumu Muse 'The Resistance', zakochując się bezgranicznie w nowej wizji Geniusza Bellamy'ego. Przesłuchałam też
Z nadejściem wiosny pojawiło się moje nowe odkrycie: C-c-c-Cobra Starship. Nie zagościła na długo w WMP, ale miło wspominam.
Potem kolejny wykonawca na chwilę-John Mayer. Przy jego utworach całkiem dobrze się pisało, a i zasnąć z jego głosem było miło. W każdy razie, przeminęło.
Aha! Zapomniałam, że w międzyczasie ogłoszono wykonawców na COKE LIVE MUSIC FEST: Muse, kilka miesięcy potem 30 Seconds To Mars (toteż wrócił pan Leto do mych łask, chcąc pojawić się
Lato upływało pod znakiem oczekiwania na CLMF, a gdy ogłosili, że na festiwalu zjawią się Panic!At The Disco (którymi jarałam się dobrych parę lat temu) i The Big Pink, zaczęłam ich słuchać.
I tak, pod koniec sierpnia największe wydarzenie muzyczne roku (ba! życia), po którym jeszcze bardziej pokochałam Muse i po którym pan Leto z zespołem (+Echelon) całkowicie powrócił do mojego serca.
Jesień przyniosła pierwsze Muchy (zasługa występu na CLMF), a jakoś w październiku Hurts. Tak wiem, długo byłam odporna na hulające w rozgłośniach radiowych i telewizji 'Wonderful Life'. I dalej nie szaleję za tą piosenką, tak nawiasem mówiąc.
Na przełomie jesień/zima odkryłam moją kochaną Robyn, przeprosiłam się z Biffy Clyro i The Killers, a takze zakosztowałam trochę innych gatunków muzycznych, nie bojąc się nawet Swedish House Mafii z Pharellem Williamsem.
Przez cały rok oczywiście nieustannie Muse, Muse i Muse. Ze szczyptą nawrócenia się na 30 Seconds To Mars.
A jaki będzie ten 2011 rok? Nie wiem, marzę o HOFie i kolejnym CLMF, marzę o MUSE (nierealne), marzę o tym, żeby tak na przykład otworzyli już jakiś stadion i wtedy opcja Muse byłaby realna.
Póki co, rok zacznę koncertowo 21 stycznia HURTS w Krakowie ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz