sobota, 31 grudnia 2011

2011: the best year of my life...so far ;)

Mamy ostatni dzień 2011 roku. Jak każdy poprzedni, miałam w nim dobre i złe momenty. Coś straciłam, coś zyskałam. Ktoś powrócił, ktoś odszedł, ktoś się pojawił. Były łzy, były uśmiechy, było też bezgraniczne szczęście. Wzruszenia, rozstania, ekscytacja. Było wszystko. Niby jak zawsze. A mimo to uważam, że rok 2011 był, jak dotychczas, najlepszym rokiem mojego życia. Bo to właśnie w nim zapracowaliśmy na te miliony bezcennych wspomnień. Bo utwierdziłam się w przekonaniu, że trzeba marzyć. Zamienić wszystkie nie potrafię na mogę, a marzenia na plany. Okazuje się bowiem, że rację miał te, kto powiedział, że jak się czegoś bardzo bardzo chce to się to w końcu dostaje.
No to lecimy, najlepsze momenty 2011:
-styczniowy koncert Hurts w Krakowie, jakieś minus sto stopni i ponad godzina czekania, ale warto było, chociażby po to, by dostać od wokalisty kwiatka 
-narodziny Wiki
-odkrycie The Streets w marcu, czyli zmiana mojego świata o 180 stopni
-wciągnięcie się w Jak poznałem waszą matkę :D
-pierwsza wizyta w Warszawie
-Orange Warsaw Festival!
-Mariczka!!
-moja 18, najlepsze prezenty życia <3
-Woodstock ;') 
-CLMF! 
-Interpol, flaga, Kanye West! Namiot :D
-I jeszcze więcej Mari!
-Iza!
-powrót pewnego faceta <3
-Wawa i Freeform Festival
-Mike Skinner na żywo, orgazm!!! <3 15 października, najlepszy dzień roku!
-Piłka, piłka i jeszcze więcej piłki. Real Madrid <3
-Poznanie wspaniałych facetów :D
-Płyty! Co za muzyczni cudowny rok
-Piękny prezent pod choinką <3
-...i miejmy nadzieję, cudowny Sylwester ;)

niedziela, 6 listopada 2011

Turn on the light

Ostatnimi czasy tak wiele się zmieniło. Nasze głowy i serca trochę też. To jak robienie porządków w pokoju: żyjesz wieki w bałaganie i zupełnie ci to zwisa, przyzwyczaiłaś się. Aż nadchodzi moment, kiedy nagle zaczyna ci to cholernie przeszkadzać, tak, że nie możesz już wytrzymać. I zaczynasz szaleńcze sprzątanie. To do kosza, to na półkę, to układamy w porządku alfabetycznym, a co z tym, może to zgarnąć do szuflady?
Tak samo zrobiłam ze sobą. Niektórych ludzi ze swojego życia wyrzuciłam do kosza, niektórych postawiłam na górną półkę, innych wrzuciłam gdzieś w półkę bo 'a co mi tam, niech będą', jednego zgarnęłam do szuflady, bo nie umiem go wyrzucić, a nie chcę jednocześnie go mieć w zasięgu wzroku.
Czuję się trochę, jakby wszystko skomplikowało się na moje własne życzenie. Myślałam, że brakuje mi tylko jednego. Dostałam to, i wcale mi się nie spodobało. Może nie jest mi to pisane? Może to niewłaściwa osoba? Nie wiem. Ale robiąc wszystko, żeby się jej pozbyć, wcale nie byłam szczególnie zadowolona.
Mam ochotę uciec, gdzieś daleko. Brakuje mi takich dni, które mogę przeleżeć w łóżku z laptopem na kolanach i nie przejmować się ludźmi ani obowiązkami, tylko pisać, pisać, pisać. Wali mnie opinia innych, po prostu kocham to robić, daje mi to cholerną satysfakcję i po prostu czuję to. Ten moment, kiedy życie wykreowanych przez mnie bohaterów staje się na tyle moim, że nie mogę przestać o nich myśleć, że odczuwam ich emocje, że wydarzenia wpływają na mój nastój.
Mając praktycznie zero pomysłów na siebie, mam tylko to jedno marzenie. Żeby chociaż raz mi wyszło w planach na przyszłość, tylko z tym. Tylko Kraków, dziennikarstwo. A w wolnych chwilach pisanie książki.
To wszystko, czego jako w innych kwestiach człowiek spełniony, pragnę. Na chwilę obecną.

środa, 24 sierpnia 2011

Mój Ukochany Music Festival 2011

Kolejny Coke za nami, a ja nie mam pojęcia, jak właściwie powinnam rozpocząć tą relację. Jeszcze niczego nie ogarniam, nic do mnie nie dociera, post-gigowa depresja, milion wspomnień, dlatego będzie to bardzo chaotyczny wpis. No i znając siebie będę to po sto razy edytować, bo znowu przypomni mi się coś, co pominęłam. 
Pierwsze co, nie wiem co bym zrobiła, gdyby moje narzekania przeszły w czyny i bym nie pojechała. Przypuszczam, że żałowałabym do końca życia, bo znowu było tak magicznie, że nie da się tego ująć ani słowami, ani zdjęciami czy filmami. Takie dni czynią życie pięknym. 

Day 1
Po krótkiej podróży PKSem z najśmieszniejszym kierowcą jakiego spotkałam ('A co to macie, satelitę?', 'Ulga poselska czy senatorska?'), kilkanaście minut po 9 powitało mnie moje ulubione miasto. Setki plakatów i billboardów reklamujących Coke sprawiło, że moje serce zaczęło bić zdecydowanie szybciej. Odebrałam z dworca Marikę (to było takie romantyczne!) i ruszyłyśmy na teren festiwalu. Jak zwykle wszyscy byli zorientowani i wiedzieli, jak trzeba dojechać. To podsłuchiwanie rozmów w autobusie, żeby się połapać, na którym wysiąść przystanku. W końcu jednak się udało, wypełniłyśmy ankietę, wymieniłyśmy bilet na opaskę ('tylko jedna?', 'ma openerowe kolory, eeej') i zostałyśmy przeszukane przez ochroniarzy. Pozdrawiam mojego i 'Co tam pani ma? Majteczki?'. Na szczęście do prezentu nie zaglądał, a Marika wniosła babeczki. Następnie ulokowałyśmy się trochę na prawo od Maina i... się zaczęło. Rozbijanie namiotu, nawet we 2, wcale nie jest taką prostą sprawą. Szczególnie, kiedy śledzie wchodzą w ziemię tylko do połowy. Dlatego dziewczyny z namiotu obok- dzięki za pomoc z rozstawianiem tej parodii, bo namiotem to ja nie mogę tego czegoś za 40 zł nazwać. 
W ogóle całe pole było genialnym miejscem, słyszałyśmy próby na scenie i fałszowanie Harry'ego z WL. I miałyśmy śmiesznych sąsiadów, których historie doprowadzały co chwilę do wybuchu śmiechu. Wracając jednak do wątku głównego, po ogarnięciu się i uznaniu, że mamy jeszcze mnóstwo czasu do rozpoczęcia festiwalu, ruszyłyśmy na miasto. Z flagą Interpolu, zrobioną własnoręcznie przez Marikę. I muszę powiedzieć, że to była najpiękniejsza flaga na świecie, i nawet pan ochroniarz od wyjścia to przyznał. Z tą piękną flagą wybrałyśmy się na Rynek, licząc, że może wpadniemy na któregoś  wykonawców, ze szczególnym uwzględnieniem Interpolu oczywiście.  Flaga została wyprowadzona na spacer, przyciągając setki zaciekawionych oczu (i zbulwersowanego starszego pana), miała również całą sesję zdjęciową.
Piękna flaga nie? I ja ubrana pod kolor, biegająca z nią jak oszalała i wołająca POL INTER POL INTER, ewentualnie samo 'Paul' i szukająca, czy nie siedzi w którymś z ogródków. W ogóle słowo pole przez Paula nabrało zupełnie nowego znaczenia, ileż się z tego uśmiałyśmy.
Gdy flaga miała już dość spacerowania, wróciłyśmy na pole (Pola <3) w rytm rozgrzewających się YMAS do naszego cudownego, obwiązanego folią namiotu, i bardzo dobrze, bo zaczęło padać. Raz nawet głośno zagrzmiało, ale okrzyk ŚMIERĆ BURZY, skutecznie ją przepędził. Niestety, lać lało dalej, więc przyodziałyśmy pelerynki (goniący mnie pan ochroniarz i jego 'dawaj mi ją!' <3) i ruszyłyśmy ku wejściom na teren. Marika, nie powiem gdzie przemyciła aparat i mogłyśmy zająć miejsce pod sceną. Na szczęście tuż przed pierwszym koncertem niebo się rozchmurzyło i przestało padać. Ucieszyło mnie to, bo mogłam zdjąć z siebie pelerynkę i zacząć zabawę na pierwszym wykonawcy, czyli zespole You Me At Six. Miałam iść na nich z czystego sentymentu, ale przesłuchawszy ich przed festiwalem powróciła moja miłość i tak, stojąc bliziutko sceny śpiewałam, tańczyłam, klaskałam i darłam się jak szalona! Szkoda, że tak mało osób ich znało, bo koncert był genialny! Tyle energii, wspaniały kontakt z publicznością, muzyka idealna do skakania. Czy można chcieć czegoś więcej? Chyba tylko tego, żeby grali dłużej, bo było kapitalnie. Uśmiechy Josha, jego zdziwienie i słowa, że myślał iż nikt ich tu nie zna, a jakieś dziewczyny miały nawet flagę. No co tu dużo mówić, no kocham ich. Marzy mi się ich koncert gdzieś w Polsce, żebym z setkami osób mogła wykrzykiwać każdą linijkę tekstu. I żeby później dudniły mi w głowie jak po Coke'u 'Stay with me' i 'Save it for the bedroom'. Każdy uśmiech Josha topił moje serducho <3
Po YMAS na scenę wyszli White Lies, po raz setny w Polsce, co jest dla mnie nieco żałosne, bo ileż można? Ciężko było się jakoś super bawić nie przepadając za głosem wokalisty i lubiąc jedynie 3 piosenki, ale naprawdę się starałam. Sam koncert był w sumie średni, nie jakiś tragiczny, ale bez rewelacji. Ot, taki wypełniacz czasu. Na minus było na pewno to, że większości piosenek nie dało się nawet rozróżnić, tak są wszystkie podobne. Na plus Yeti, który dla mnie już nim nie jest, a wręcz przeciwnie- (i tutaj słowo przewodnie CLMF 2011) RUCHAŁABYM. 
The Kooks, ponieważ muzycznie to nie moja bajka, a tłum hot 15 za bardzo się rozszalał, opuściłyśmy. I, jak się okazało, bardzo dobrze się stało. Bo mogłam spokojnie wypić piwko, odpocząć, gdzieś z boku potańczyć i pośpiewać 'Shine On', aż w końcu po koncercie zdobyć fantastyczne miejsce na Interpol. 4 rząd przy bocznych barierkach po lewej. Poznałyśmy tam z Mariką świetne dziewczyny: Julkę, Martynę i Izę (pozdrawiam!). Rozmowami umilałyśmy sobie czas oczekiwania, przy okazji dowiadując się, że Paul jest zajęty. Tak Iza, jest twój, cały twój ;D
Interpol. Kiedy przyjechałam do Krakowa nie byłam ich fanką. Lubiłam kilka kawałków, Take You On a Cruise nawet ubóstwiałam, a z Untitled kilka razy zasypiałam, ale poza tym byli dla mnie za bardzo smętni. Kiedy jednak wyszli na scenę i Banks w stylowym dresie Adidasa zaczął śpiewać... To był koniec. Wiem już, że to był najbardziej emocjonalny koncert mojego życia. Oni na scenie, kilkanaście metrów ode mnie, powietrze drgające w rytm gitar i perkusji, głos Paula docierający do najciemniejszych zakamarków duszy... Magia. Nie ma na to innego słowa. Cały koncert byłam wpatrzona w Paula jak zahipnotyzowana. Zakochałam się w jego głosie i oczach. Tak bardzo bałam się, że nie zagrają Take you on a crusie, że gdy w końcu wyszli z nią na bis, łzy same popłynęły. I tak przepłakałam również Obstacle 1, bo to wszystko było takie przepełnione emocjami, że trzeba było je jakoś wyrzucić. Gdy po koncercie Daniel zszedł do widowni, błagałam tylko, żeby Marice udało się wcsinąć mu flagę. Niestety, tak się nie stało, ale po wielu niepowodzeniach przekonała jednego ochroniarza, by im ją zaniósł. Jeśli naprawdę ją im dał, stawiam mu następnym razem piwo. Albo i pomnik. Po Interpolu płakałyśmy jak głupie pod złożoną parasolką Coca-Coli, zapijając piwo fantą.
Wróciłyśmy w końcu na pole, zapakowałyśmy do śpiworów i obejrzałyśmy filmiki i zdjęcia. Tej nocy pospałam niecałe dwie godziny, dzięki kolesiowi który cały czas darł mordę. Pozdro. Ale nie narzekajmy, pole miało swoją atmosferę (radość pana, oznajmiającego, że wniósł wódkę <3).

Day 2
Obudziłam się po 6, niewyspana i zmarznięta, z przemoczonym namiotem i pokoncertową depresją. Na szczęście zaświeciło słońce, poszłyśmy się ogarnąć i w końcu mogłam położyć się przed namiotem, słuchając muzyki i obserwując sąsiadów. Odkryłam też swoje powołanie i chyba będę DJem. Moje remixy Interpolu ze wszystkim, począwszy od 'Give me everything', poprzez 'Radio heloł' na Kanye kończąc, to było coś! Plus nie wiem kiedy to rozkminiałyśmy ale polówka! I że Paul miał na sobie dres, bo ostro pakuje i w ogóle.
Później udało nam się również usłyszeć robiącego próby Kanye Westa ('co on tyle ćwiczy tą samą piosenkę?!'), aż w końcu znowu ruszyłyśmy na miasto. Spotkałyśmy się z przyjaciółką Mariki, Honoratą, i jej bratem, których z tego miejsca pozdrawiam i dziękuję za świetne popołudnie i towarzystwo podczas Editorsów i Westa :) Naprawdę miło było poznać. Plus spotkałyśmy w Starbucks Izę od 'Kocham Paula!' i jej znajomych ;) Sklep Paul & Shark i rozkmina, że Kessler to trochę wygląda na rekina. Jak ja kocham Krk!
Na teren festiwalu weszłyśmy dość późno, ominął nas Pablopavo i Ludziki (pewnie nie ma czego żałować), natomiast Everything Everything (wszystko wszystko xD) słyszałyśmy ze strefy gastro. Nie żałuję opuszczenia ich koncertu, wokal nie był zachęcający. I poza tym, siedziałyśmy obok o jakieś 10 lat młodszego klona Banksa <3 Co z tego, że miał trochę rudawą brodę, był Paulem i już! Dopóki nie poszedł siku i zaginął :( 
Na Editorsach przesiedziałyśmy z Honoratą na kocyku. Nie słucham ich i nie przepadam za wokalem, ale trochę żałuję, że nie poszłam poskakać w tym tłumie. W każdym razie na The weight of the world było bardzo wzruszająco <3
Ale później przyszła pora na prawdziwą gwiazdę, Kanye Westa (kania haha <3). To co on zrobił rozwaliło cały Kraków! To miasto takiego show dawno nie widziało! Tancerki, światła, platforma z Westem! W pierwszym momencie ciężko było to wszystko ogarnąć. Ale zabawa była przednia, bujanie się, dzikie baunsy i wspólnie odśpiewywane refreny. Rozwalające kosmos E.T., moje biedne gardło! I mimo wszystkich słów krytyki, mimo takiego ego, to jednak trzeba mu przyznać, że robi kawał dobrej roboty. 2h 20 minut, najdłuższy występ na jakim byłam. I kocham każdą jego minutę, oprócz na siłę przedłużanego Runaway. 
Po tym występie mogłam już spokojnie ułożyć sobie moje top 3: 1. Interpol 2.Kanye 3. YMAS <3
I tak, kolejny Coke dobiegł końca i znowu musimy czekać cały rok.
Ale do tego czasu będziemy sobie to wszystko wspominać, każdą sytuację, każdą łzę i uśmiech. Miałam nie jechać, rozumiecie to? Gdybym nie pojechała Interpol nie zyskałby nowej fanki, nie poznałabym tych wspaniałych ludzi, nie spędziłabym tyle czasu z moją Mariką ;* A pan od obwarzanków nie porozmawiałby z moimi cyckami haha <3
Wybaczcie ten chaos, ale emocje są dalej :D


czwartek, 11 sierpnia 2011

This time next year

Dzisiaj mija tydzień od pierwszego dnia XVII Przystanku Woodstock, mojego pierwszego, ale już wiem- na pewno nie ostatniego. Te dni w Kostrzynie nad Odrą pozostaną na zawsze w sercu i pamięci. Naprawdę nie ma słów, którymi można w pełni wyjaśnić fenomen tego wydarzenia. Jeśli ktoś tam nigdy nie był, to nigdy nie zrozumie tej magii, która raz w roku zamienia małe miasteczko w mekkę  kilkuset tysięcy ludzi, pragnących zostawić za sobą wszystkie problemy i chociaż na chwilę znaleźć się w zupełnie innym świecie.  Powiem szczerze, jechałam tam z lekkim przerażaniem po tym wszystkim, co wyczytałam. Ale teraz mogę powiedzieć jedno- te negatywne opinie ludzi, którzy nigdy tam nie byli są po prostu żałosne. Bo to, co się na Woodstocku przeżywa zostaje w człowieku na zawsze. Prawdą jest, że to najpiękniejszy festiwal na świecie. I nie chodzi tu o samą muzykę, bo pod sceną spędza się akurat najmniej czasu. Tu chodzi o tą atmosferę, której nigdzie indziej nie da się poczuć. Chodzi o tych ludzi, o to, że wszyscy jesteśmy razem, że uśmiechamy się do siebie, że nie ma 'moje' i 'twoje', tylko 'nasze'. To jedyne miejsce, gdzie obcy ludzie w chwilę stają się przyjaciółmi, gdzie każdy zagada, przytuli się, razem napije, poratuje piciem, jedzeniem czy dachem nad głową. W czasach, gdy przemoc, nienawiść i nietolerancję napotykamy co krok, Woodstock pozwala uwierzyć, że są jeszcze ludzie wyznający wartości takie jak równość, miłość i pokój. I to jest właśnie piękne. A najlepsze w tym wszystki jest to, że wracasz z Woodstocku brudny, niewyspany, spalony słońcem, śmierdzący alkoholem, przeklinający całe to wydarzenie, ale za chwilę odpoczywasz, zaczynasz oglądać zdjęcia i filmiki i nie możesz powstrzymać łez wzruszenia, a serce aż boli z tęsknoty. Ale jak można nie tęsknić za 3 dniami raju na ziemi? Za miejscem, gdzie rodzą się najcudowniejsze wspomnienia życia. Dla mnie, jak na pierwszy raz było ich nawet ciut za dużo. Ale kocham każde. Nawet te nieskończone kolejki, szczególnie ta do prysznica, w której stałyśmy 4 godziny. I choć wtedy tak tym faktem poirytowane, teraz wspominam to ze śmiechem. Teraz tylko z szerokim uśmiechem wspominam tych wszystkich poznanych ludzi, naszych sąsiadów, Krystiana od nornic <3 Martina, z którym gadałam po angielsku, faceta, który zwolnił się z pracy żeby przyjechać na koncert, panów z parkingu i woodstockowiczów, którzy się do nas przysiadali. I te jedyne w swoim rodzaju koncerty! Prodigy przemilczę, bo po co negatywne emocje, ale tacy wykonawcy jak Zebrahead, Gentleman, Skinderd, Heaven shall burn, Enej <3, Kumka Olik i Łąki Łan! Ta więź między artystami a publicznością, coś cudownego! No i szef całego zamieszania, Jurek Owsiak, co chwilę odśpiewywane Sto Lat! i odliczania do bisów, spotkanie go, kiedy staliśmy w korku, żeby wyjechać z Kostrzyna. Sama pozytywna energia.
Szkoda tylko, że czas leci tam kilka razy szybciej, a noce są zdecydowanie za krótkie. Już zawsze pozostanie w moim sercu ta czwartkowa, spędzona z Mateuszem przy jego ukochanym samochodzie, kiedy to słuchając Nirvany i wypijając zdeycudowanie za dużo Ballantinesa i wódki z sokiem, gadając o kompletnych bzdurach jak i również poważnych sprawach, dotrwaliśmy jak na woodstockowiczów przystało do białego rana. Nie wiem, jak to się stało, ale w mgnieniu oka ciemna noc przyniosła kolejny cudowny dzień, pełen nowych znajomości i kolejnych wydarzeń, które składają się na nasze najlepsze wspomnienia.
Przystanek Woodstock to jedyne miejsce, w którym można tak skutecznie zapomnieć o wszelkich problemach i oderwać się od rzeczywistości. Ekipa już jest, teraz tylko musimy cierpliwie poczekać do kolejnego roku i znowu podbijamy Kostrzyn nad Odrą!

-On się wam zaraz zwali na namiot!
-Haha namiot nam się zwali :D


środa, 27 lipca 2011

Present tense

Siedzi na starej skrzypiącej wersalce swojej babci, popijając herbatę i czytając książkę w słabym, żółtawym świetle żarówki. Przewraca stronę, zakłada ją biletem z kina i zamyka głośniej, niż zamierzała. A może to w mieszkaniu jest tak cicho, a echo niesie się po nim jak w górach? Wzdycha i spogląda na okładkę. Fioletowa, z misterną grafiką i obłożona folią. Z biblioteki. Składa białe, ozdobne litery w tytuł. 'Skrzydlate cienie'. W słuchawkach gra jej nowy ulubiony zespół, który odkryła tydzień temu. Wokalista ładnym głosem śpiewa brzydkie słowa. Bierze odtwarzacz do ręki i zmniejsza głośność. Nie myliła się, deszcz intensywnie stuka o parapet, jakby natarczywie prosił o zaproszenie. Wzdycha po raz kolejny i wraca do lektury. Podoba się jej ta książka. Jest taka inna. Ale ona jeszcze nie potrafi rozszyfrować tej inności. Kończy kolejny rozdział i łapie się na tym, że nie skupia się na czytanej treści. Myślami błądzi wokół pewnego mężczyzny, który długo milczał, ale teraz znowu powrócił do jej życia. Teraz, kiedy jest taka słaba, załamana i nie potrafi się oprzeć. Ale zawsze ma dla niego specjalne miejsce w sercu i dalej żyje przeszłością. Przeszłością. Powtarza to sobie kilkakrotnie, bezdźwięcznie poruszając wargami. I nagle odkrywa sekret trzymanej na kolanach książki. Jest pisana w czasie teraźniejszym, tym tak ulotnym i trudnym do uchwycenia. Ona nigdy tak nie pisze, chociaż nawet nie próbowała. I wtedy podejmuje decyzję. Koniec z kurczowym trzymaniem się przeszłości. Czas na teraźniejszość.
<3

piątek, 8 lipca 2011

magic city


Kolejny wyjazd, kolejne refleksje, rozdrapywane rany i wspomnienia, które podążają jak cień. Powrót. Do domu. Do przeszłości. Do czegoś, co miało zostać za nami, a co jednak ciągniemy w naszą teraźniejszość.  Deszcz. Tramwaje w deszczu. Rowery w deszczu. Czarne audi w deszczu. Przecinając ulice, ciasne, zastawione samochodami, które czasami łudząco przypominają te codziennie przez nas przemierzane. Zapach skórzanej tapicerki, jej śmiech na przednim siedzeniu, jego zdawkowe odpowiedzi, ja obserwująca ludzi szukających schronienia przed ulewą. I ta myśl, że za rok to będzie moje miasto, już tak naprawdę moje. Na każdy dzień tygodnia, każdą łzę, każdy pocałunek. 
Kraków. Miasto jednoczenia. Miasto wspomnień. Miasto momentów. Miasto straconych szans. Miasto niespełnionych obietnic. 
Raz kochane, raz nienawidzone. A jednak ma w sobie to coś, co zawsze mnie do niego przyciąga. Niezależnie od tego, czy ostatnim razem opuściłam je z uśmiechem na ustach, czy z żalem w sercu. I uwielbiam w nim wszystko, zarówno jasne i ciemne strony. 
I kiedy stoję na rynku, przypomina mi się zawsze historia o dwóch wieżach. Później rozbrzmiewa hejnał, a ja jestem już myślami kilkaset kilometrów na północnym zachodzie. U niego. Myśląc o wszystkich tych rzeczach, które miały się wydarzyć, o wspólnych wakacjach z których nic nie wyszło, a które mogły zmienić wszystko. 
Ale potem przypominam sobie, co będzie mnie tu jeszcze czekać. I tym razem, wracając do Bielska myślałam właśnie o tym, o sierpniu. 
Dobrze byłoby już nigdy nie oglądać się za siebie...
'Jestem ciekawa, jakby się to potoczyło, gdybyście jednak się wtedy spotkali.' 
Ja wolę o tym nie myśleć. Chyba.
Teraz pora iść naprzód, dziś w końcu kolejny wieczór odpoczynku od myślenia o tym wszystkim. Może znowu trafi się darmowe piwo? Może w końcu rozwiążemy pewną zagadkę sprzed tygodnia? Może pojawi się ten koleś? Wszystko przed nami.
A najlepsze jest to, że miałam rację. I miło jest usłyszeć Michaela, nawet trochę inaczej. I tak, w każdej formie będę go kochać. Bezgranicznie.


wtorek, 21 czerwca 2011

Orange 'płyta krok w lewo i jeszcze jeden, i jeszcze' Festival


W końcu udało mi się ochłonąć, odespać i poukładać w głowie wydarzenia minionego weekendu, który wydaje mi się już tak niesamowicie odległy, jakby to wszystko działo się lata świetlne temu. Choć tak naprawdę z mojej pierwszej wizyty w stolicy wróciłam zaledwie trzy dni temu.
Zacznę jednak od samego początku, bo wkrótce moje wspomnienia będę pojawiać się jak przez mgłę, a nie chciałabym żeby umknęło mi tak wiele zabawnych, wzruszających i co tu dużo mówić, cudownych momentów.

Dzień 1
Nie mogąc wieczorem zasnąć, byłam w szoku, że udało mi się wstać o 4:20, aż na dziesięć minut przed dźwiękiem budzika. W środku cała aż drżałam na myśl o czekającym mnie festiwalu i zabawy do nocy.
Razem z Natalią i naszą zieloną walizką wyruszyłyśmy na cudowny bielski dworzec PKP, po chwili odnalazłyśmy peron 1A i wsiadłyśmy do pociągu relacji Bielsko-Biała-Katowice. Jakoś po 7 dotarłyśmy do stolicy Śląska i zaczęła się nasza zabawa z szukaniem słynnego już peronu 5. Nie powiem, jego lokalizacja jest naprawdę ciekawa, skoro aby się do niego dostać trzeba przejść przez miasto. Najważniejsze jednak, że kierując się oznaczeniami jakoś udało nam się tam dojść. A na peronie czekało już kilka osób, w tym dziewczynki zdecydowanie wyglądające na fanki My Chemical Romance, na których zmasowany atak napatrzyłyśmy się na każdej stacji. Zajęłyśmy miejsca w przedziale, wraz z dwiema studentkami, które również wybierały się na Orange. Nieco później zrobiło się już bardzo ciasno, więc szczęśliwe, że mamy chociaż gdzie siedzieć wsadziłyśmy słuchawki w uszy i ruszyłyśmy do Warszawy. W pociągu, jak to zawsze bywa, roiło się do wielu dziwnych i śmiesznych ludzi, między innymi starszego brata pana Jacka z warsztatów foto. Czas w podróży dłużył mi się niemiłosiernie, i to tak bardzo, że nie miałam nawet ochoty zająć się czytaniem czy po prostu czymkolwiek. Tylko jedna myśl pozwoliła mi to przetrwać: 'Przecież już jutro zobaczę Mike'a!' (inna sprawa, że później dowiedziałam się, że jednak nie, ale o tym później). W końcu pociąg zatrzymał się na stacji Warszawa Centralna, a ja wysiadłam szczęśliwa, że już jesteśmy na miejscu. Następnie wędrówka do Złotych Tarasów ('Te drzwi trzeba popchnąć! Wszyscy czekają aż same będą się kręcić...' czyli jakiś poirytowany biznesmen, któremu miałam ochotę powiedzieć, że w moim mieście cywilizacja jest na wyższym poziomie i drzwi obracają się same) i McDonald, spotkanie z Martą, Pauliną i po raz pierwszy Mariką <3 Później małe zamieszanie z szukaniem przystanku, telefon do pana z hotelu i w końcu zakup biletów u niemiłego pana w kiosku. Nie wszyscy muszą przecież wiedzieć, jakie czasówki mają w sprzedaży, nie? W końcu autobus, moje 'Przepraszam bardzo, jak skasować bilet?', czyli największa wiocha jaką zrobiłam, pełno fanek MCR o średniej wieku około 14 lat, aż w końcu upragniony hotel. I nasz cudowny pokój z łóżkiem małżeńskim i częściowo przezroczystymi drzwiami od prysznica. Wiedziałam, że tak będzie. Po krótkiej wycieczce krajoznawczej, kawie w Starbucks, tym razem zapłaconej, i wypatrywaniu sławnych osób na ulicach stolicy w końcu dotarłyśmy pod stadion Legii. Nie wiem o co chodzi z narzekaniem tych wszystkich ludzi, że to tyle trwało, że kolejki itd., ponieważ nam zajęło to niecałe 5 minut, a przyszłyśmy jakoś przed 18. W strefie Orange Circle było prawie pusto, jedynie nastoletnie fanki MCR okupowały barierki w środkowej części sceny. My usiadłyśmy pod barierkami po lewej stronie, zadowolone, że wbrew prognozom zapowiadającym burze i ulewy, niebo nad nami było bezchmurne. Obserwując ludzi w oczy rzuciły się nam bardzo ciekawe osoby między innymi Rinke przemierzający żwawym krokiem płytę i Piotr Metz. Mam ich nawet na fotkach, powinnam zostać paparazzo. Usilnie wypatrywałyśmy też Clausa Mosquito, niestety ta misja nie zakończyła się sukcesem. Gdy puścili Linkin Park postanowiła zrobić Paulinie mały żart, na który i tak się nie nabrała, a za który musiałam zapłacić następnego dnia, bo Siła Wyższa się zemściła. Z resztą mniejsza o to, przejdźmy do sedna. Przed 20 Metz wyszedł na scenę, witając nas i oficjalnie otwierając festiwal. Jako pierwszy wystąpił FOX wraz z Pauliną Przybysz. Nie zachwycił mnie jednak, głownie przez swoją gburowatość, ale na szczęście po 15 minutach zniknął ze sceny, zastąpiony przez uroczego Piotra Lisieckiego, znanego z Mam Talent. Miałam ochotę go przytulić, gdy drżącym głosem powiedział, że stresuje się występem przed taką wielką widownią. Zagrał jakieś trzy kawałki i jeśli mam być szczera to bardziej podobał mi się w telewizji. Po nim wszedł Michał Szpak, nie ubrany aż tak kontrowersyjnie jak się po nim spodziewałam. Miał za to we włosach cudowne pióra (swoją drogą to właśnie pióra były w tym roku jakimś symbolem, jeśli spojrzeć na Skin ze Skunk Anansie i oczywiście Jaya z Jamiroquai). Jako że Michał jeszcze swoich piosenek nie posiada, widowni zaprezentował kilka coverów, pobiegał po scenie, wspiął się na rusztowanie i tyle. Szału nie było, ale tragedii też nie. W sumie tych trzech wykonawców stanowiło całkiem sympatyczny wypełniacz czasu do występów zagranicznych gwiazd. Bo w końcu przed 21 na scenie pojawił się zespół, którym jarałam się jak nienormalna w wieku 13-14 lat, i który musiałam zobaczyć na żywo choćby z czystego sentymentu: My Chemical Romance. Kiedy tylko wkroczyli na scenę, przywitani piskami fanek i tymi śmiesznymi karteczkami z NA NA NA, przez które mimo stania w 4 rzędzie nic nie widziałam, nagle moja dawna miłość odżyła i okazało się, że znam każdy tekst starych piosenek. To był dobry, trwający około godziny występ, będący mieszanką utworów z nowej płyty i tych starszych, doskonale znanych fanom. Muszę się przyznać, że podczas Welcome To The Black Parade byłam tak bardzo wzruszona, że miałam aż ściśnięte gardło, wyśpiewując każde słowo wraz z Gerardem i gigantycznym tłumem za mną. Oprócz tego klaskałam, skakałam i bawiłam się wyśmienicie, wspominając jak to śmiesznie było mieć te trzynaście lat i kochać tych emosów występujących na scenie. To była miła podróż w czasie, ale mimo wszystko cieszyłam się gdy Gerard powiedział coś, co zapewne miało być 'Dziękuję', ale troszkę się przy tym popluł i wyszło mu słowo, którego nawet nie umiem przytoczyć. No i oczywiście Frank( 'Frank's Polish, jak powiedział Gerard)! Miłość mojego życia sprzed pięciu lat, cudownie było go zobaczyć kilka metrów od siebie.
Występ szybko się zakończył, tłumy hot 13 ruszyły do wyjścia, robiąc miejsce fanom kolejnej kapeli: Skunk Anansie. Zostałam na ich koncercie znając zaledwie dwa kawałki, z których zagrali tylko jeden. Mimo to już od pierwszych minut gdy Skin w brokatowym kombinezonie i kołnierzu z czarnych piór wraz z muzykami pojawiła się na scenie, dałam się porwać ich muzyce. To co grają, to zupełnie nie moja bajka, zbyt ciężkie brzmienie, jednak na półtorej godziny zupełnie się tym nie przejmowałam i bawiłam w najlepsze, skacząc jak szalona i podziwiając zarówno wokal jak i niesamowicie zgrabne ciało Skin. Ta kobieta to po prostu bomba energii, dała z siebie 100%, a może i więcej, szczególnie kiedy wskoczyła w tłum i stanęła na nim triumfalnie, nie przestając przy tym śpiewać. Ciężko uwierzyć, że jest już po 40stce, bo energii pozazdrościć może jej niejedna dwudziestolatka. Dała niesamowity, na długo zapadający w pamięć koncert. Po prostu wow!
Już trochę zmęczona zabawą i byciem na nogach od 4 rano, nerwowo czekałam aż swój występ rozpocznie headliner tego dnia: Moby. Znając tylko kilkanaście kawałków i tak byłam niesamowicie ciekawa tego show i nie zawiodłam się ani trochę. Już sam początek kazał mi sądzić, że zaraz zostanę zabrana w dwugodzinną podróż, której nie zapomnę do końca życia. I tak też było. To, co reprezentuje sobą Moby jest na najwyższym poziomie perfekcjonizmu. Jego występ to jedno wielkie show świateł i dźwięków, wynoszenie słuchaczy w kosmos przy takich numerach jak Porcelaine, przy którym autentycznie byłam bliska łez, po to, by za chwilę wrócić na Ziemię, na największą, najlepszą i najgorętszą dyskotekę! Każdy na tym koncercie lewitował, niesiony wielką charyzmą tego niepozornego człowieka, biegającego z gitarą, by za chwilę zamienić ją na bębny i towarzyszącą mu wokalistką o czarującym i mocnym głosie. Na Lift Me Up NIKT nie miał stóp na ziemi, gwarantuję. Aż czułam jak stadion drży w posadach. Plus muszę o tym wspomnieć, bo do dziś słyszę 'Dziękuję, dziękuję, dziękuję' wypowiedziane ta idealnie, jakby Moby był Polakiem. I oczywiście bieganie z aparatem i robienie zdjęć widowni! Niezaprzeczalnie najlepszy występ pierwszego dnia Orange!
I dalej dzwoniące w uszach Feeling So Real! Magia!
sweet foteczka zrobiona przez Moby'ego

Tak właśnie zakończył się pierwszy dzień festiwalu i nie zapomnę jak wracają zarzekałam się, że kolejny będzie jeszcze lepszy, bo wstąpi mój Mike. Dotarłyśmy do hotelu z obolałymi nogami, ale po co spać, jak można komentować. Stwierdzenie Natalii, że Frank wygląda jak Andrzej sprawiło, że umarłam ze śmiechu.

Dzień 2
Szkoda jednak, że następnego dnia rano nie było mi tak do śmiechu, kiedy Paulina zadzwoniła do mnie informując, że Mike odwołał swój występ. Zweryfikowałam tą informację poprzez Facebooka, myśląc, że to zemsta za Linkin Park, ale nie, była to prawda. Jedyne co miałam ochotę zrobić, to wrócić jak najszybciej do domu i popłakać w poduszkę. No do cholery! To dla Mike'a tłukłam się przez pół kraju, dla niego wydałam pół kasy z osiemnastki i nauczyłam się wszystkich tekstów! Ale mimo to, wybaczam mu, bo ważniejsze jest zdrowie jego rodziny i cieszę się, że z nią został. Nawet mimo tego, że pewnie nigdy nie będzie mi go dane zobaczyć na żywo. Na szczęście Juluś mnie wsparł, mój kochany i jak zawsze zgadzający się z moim zdaniem. Mimo to, w dość podłym nastroju ruszyłam na zwiedzanie miasta, które polegało na buszowaniu po sklepach i wizycie w Pałacu Kultury, po którym złapał nas deszcz i wróciłyśmy do hotelu uciąć sobie drzemkę. Teoretycznie, bo Natalia spała a ja cichutko dobijałam się słuchając Mike'a i patrząc na ulewę za oknem. Grubo po 18 w końcu poszłyśmy na stadion, znowu usiadłyśmy pod barierkami i czekałyśmy na rozpoczęcie, przez chwilę w deszczu, co zważając na brak jedynego faceta dla którego mogłabym moknąć, wcale nie było miłe. Całe szczęście w końcu deszcz ustał i zaczął się koncert reaktywowanego specjalnie na ten event Sistars. Dobrze pamiętałam siostry Przybysz i ich 'Sutrę', bo w dzieciństwie oglądało się 30 Ton Listę listę listę przebojów. I muszę powiedzieć, że na festiwalu pokazały klasę, ich występ był naprawdę ciepło przyjęty, głosy dziewczyn super. Myślę, że gdyby nagrały płytę mogłyby osiągnąć sukces. Możliwe, ze taki przez duże S. Cóż, na dniach odbędzie się ich kolejny koncert, tym razem na Open'erze, więc przypuszczam, że przysiądą nad ideą reaktywacji i poważnie zastanowią się co z tym dalej począć. Osobiście ani mnie to ziębi ani grzeje, ale po reakcji publiczności wnioskuję, że byliby na 'tak'. 
Następnym w kolejce był Plan B, którego występ poprzedził beatboxer Faith SFX, który rozgrzał publiczność do białości. Co ten pan robił swoimi ustami, jakie on dźwięki wydawał to się w głowie nie mieści! Szok, że w ogóle tak się da. Szacun, tyle mi przychodzi do głowy. Po nim na scenę wkroczył w końcu Ben, oczywiście w garniturze, i zaczął swój występ. Kiedy zapoznawałam się z jego twórczością nie byłą dla mnie zbyt porywająca, ba, za każdym razem widząc go na MTV zmieniałam kanał. Gdy jednak zdecydowałam się pojechać na Orange ściągnęłam jego płytę i uznałam, że nie jest wcale aż taka zła. Jak wypada na żywo? Cóż, poprawnie. Pod względem technicznym nie mam nic do zarzucenia, jednak sam Ben nie wydaje się być najsympatyczniejszym człowiekiem i za bardzo gwiazdorzy. Poza tym przez calutki występ odnosiłam wrażenie, że oni tam na scenie bawili się lepiej od nas. Dobrze, że przynajmniej oni. Gdy tylko zeszli ze sceny, Orange postanowiło dobić mnie swoim puszczanym w przerwach spotem i uświadomić mi, że Mike'a mogę sobie pooglądać tylko na telebimach. A do ostatniej chwili gdzieś tam w serduchu tliła się nadzieja, że niespodziewanie wpadnie na scenę... 
Na szczęście ostatni koncert tego dnia tak mnie pochłonął, że naprawdę przestała mnie na te dwie magiczne godziny boleć nieobecność Skinnera mojego kochanego. Jamiroquai, mój osobisty numer jeden całej tej imprezy (byłby na równi z Mobym gdyby nie jedno wydarzenie, ale o tym zaraz). Jay Kay wskoczył na scenę we wspaniałym fioletowym pióropuszu, sprawiając, że chciałabym zostać Indianinem i zamieszkać w tipi. Nigdy nie byłam fanką takiego rodzaju muzyki, ale przesłuchując płyty przed festiwalem bardzo mi się Jamiroquai spodobali i nie było wiele potrzeba by i na żywo mnie porwali. Od pierwszych dźwięków moje stopy nie mogły ustać w jednym miejscu, tańczyłam jak szalona, klaskałam tak, że zrobił mi się odcisk na dłoni, machałam rękami i skakałam, niesiona na fali tej kosmicznej energii jaką emanował wokalista. On jest naprawdę nie z tego świata: ani sekundy nie ustał w miejscu, tak niepozorny człowiek a wypełniał sobą calutką scenę, biegał od jednej strony do drugiej, tańczył (ruchy ma obłędne!) a ja byłam na barierkach, więc widok miałam wprost wymarzony. Zresztą muzycy Jaya też są wspaniali, rozbudowują czterominutowe utwory do trzy razy dłuższych, coś niesamowitego. Na klawiszach był Claus Mosquito za 20 lat, niezapomniany widok. No i te basy na Deeper Underground od których aż trzepotały mi nogawki w jeansach! Najlepsze uczucie na koncercie! Plus moment, w którym Jay zszedł do widowni, to dopiero było. Liczyłam że przybije piąteczkę ale nie, stało się coś jeszcze lepszego. Staną tuż przede mną i trzymał mnie za rękę, lecząc tym samym złamane brakiem Mike'a serce. I sprawił, że czas na chwilę się zatrzymał. Później zeszli ze sceny, w towarzystwie najgorętszych braw. Widziałam z boku słodką scenę jak Jay opieprzał (to słowo nie oddaje dobrze jego wkurwienia) dźwiękowców, zaciągając się papierosem tak mocno, że wypalił go prawie całego, po czym wpadł na scenę z takim uśmiechem, jak gdyby nigdy nic. To jest właśnie profesjonalizm. Na bis zagrali moje absolutnie najukochańsze White Knuckle Ride! Skakałam tak wysoko, że mogłabym barierki przeskoczyć, ale marzyłam tylko o tym, żeby to się nigdy nie kończyło. Niestety, dwie godziny minęły zbyt szybko i trzeba było wrócić do hotelu.
W niedzielę wróciłyśmy do domu, jadąc przy okazji autobusem na gapę z bardzo sympatycznym panem, na dworcu jakaś pani zagadywała nas o festiwal, a już w pociągu wyśmiewaliśmy się z takimi miłymi panami z chłopaka, który słuchał Nas ne dogoniat.
Jednak jeśli miałabym to wszystko podsumować, to nie żałuję ani mojego czasu ani żadnej złotówki, którą wydałam na ten festiwal. Nawet mimo braku The Streets. Bo oczywiście, mega mi przykro, że go nie było. Ale z drugiej strony, gdyby nie to, że miał zagrać to ja pewnie w życiu nie pojechałabym na ten festiwal, nie usłyszałabym MCR, nie przeżyłabym najlepszej dyskoteki życia na Mobym, a Jay nie mnie trzymałby za rękę. No i pewne jest, że nigdy nie zaczęłabym słuchać Jamiroquai, które teraz wałkuję calutki dzień. I jeszcze Jay, którego po tym koncercie uwielbiam do tego stopnia, że za samo to, jak genialnie się rusza mogłabym się z nim przespać w każdym z jego 40 samochodów, a nawet i w jego helikopterze :D
Co jeszcze mogę powiedzieć? Po prostu NAJLEPSZY WEEKEND TEGO ROKU!

wtorek, 14 czerwca 2011

niedziela, 12 czerwca 2011

summer!

to będzie dobry rok bez rocznic i postanowień
bez wspomnień i rozczarowań

Z takim właśnie postanowieniem 6 miesięcy temu wkroczyłam w 2011 rok. Ale po tym czasie stwierdziłam, że tak się po prostu nie da. Bo i po co? Rocznice zazwyczaj przypominają nam o dobrych rzeczach, postanowienia są świetnym egzaminem na przetestowanie silnej woli, wspomnienia są zbyt piękne, żeby ich nie mieć, a gdy są złe to przynajmniej nas czegoś uczą, a rozczarowania to integralna część życia. You can't always get what you want, nie?
Ale czemu mam się tym zamartwiać, skoro za pięć dni postawię swoją stopę na warszawskiej ziemi, pierwszy raz pojadę tramwajem, zobaczę na żywo mojego Majkela (marzenia się cholera SPEŁNIAJĄ!), jeszcze tylko trochę ponad tydzień i będę trzymać w łapce moje świadectwo ze średnią 4,4 i oznaczać to będzie tylko tyle, że jestem w maturalnej. Później już tylko 18 urodziny, Woodstock i Coke. 
Najlepsze Lato Mojego Życia odsłona 2 :D
Więc chyba najwyższa pora przełączyć się na letnie playlisty, krótkie spodenki, lody na obiad, czytanie książek, które zawsze chciało się przeczytać, wstawanie o 11 RANO i wszystko to, co niezmiennie pachnie wakacjami.
Ostatnimi, jako licealistka. 










piątek, 20 maja 2011

How I Met Barney


Tytuł mówi wszystko. Skończył mi się 2 sezon moich ukochanych 'Pamiętników Wampirów', na którego końcówce wylałam morze łez, więc postanowiłam, że w oczekiwaniu na wrzesień powinnam zabrać się za jakiś inny serial. Jakoś tak wyszło, że padło na 'Jak Poznałem Waszą Matkę'. Może i serial z humorem nie najwyższych lotów, ale kurde, wciągający jak nie wiem co. No i oczywiście jedyny powód, który sprawił, że oglądam codziennie milion odcinków: Barney Stinson <3

kochamkochamkochamkocham
i idę oglądać kolejny sezon <3
 




piątek, 6 maja 2011

Dream come true again

Ej, po prostu po wczorajszym przysięgam, że już NIGDY nie powiem, że marzenia się nie spełniają. Bo życie po raz milionowy udowadnia mi, że jest zupełnie odwrotnie. I nawet jeśli to marzenie spełnia się z jakimś 5- letnim poślizgiem, to ważne, że spełnia się w ogóle.
My Chemical Romance na OWF! <3
Przypuszczałam, że pojawią się w tym roku w kraju, ale obstawiałam, że na CLMF. Ale w sumie dla mnie lepiej, bo pierwszego dnia na Orange nie było dotychczas wykonawcy, który jakoś szczególnie by mnie zainteresował. A teraz mam MCR i będzie się przy czym bawić. Cudownie, to już kolejna sentymentalna podróż tego lata. I dalej trochę nie ogarniam, tym bardziej mając na uwadze to, że przed 5 laty była to kapela, której słuchałam całą dobę, dzięki nim poznałam masę wspaniałych ludzi, a niektórzy z nich są do dziś moimi przyjaciółmi. I w sumie to zobaczę się z niektórymi na ich koncercie :) Aż chyba wezmę i poszukam mojego hot 13 opowiadania o Franku <3
Lato będzie zajebiste <3


poniedziałek, 25 kwietnia 2011

On my way


Uwielbiam to uczucie, gdy po raz pierwszy słyszę jakąś piosenkę i od razu się w niej zakochuję.
Nie mam pojęcia, od czego to zależy i jakim cudem 30-sekundowy urywek może spowodować, że tak bardzo zaczyna podobać mi się jakiś kawałek, ale wiem, że tak właśnie stało się w sobotę. Siedziałam sobie z mrożoną kawą, skacząc po kanałach i gdzieś pomiędzy vh1, a e! moją uwagę przykuła piosenka lecąca na mtv dance, którego nigdy nie oglądam. Zostawiłam jednak i zaciekawiłam się: Plan B, artysta, którego niezbyt lubię (no dobra, ma jeden fajny kawałek) nagle wskoczył w klimaty electro, drum'n'bass? I to jeszcze tak genialnie brzmiące? Byłam zaskoczona, dopóki na pasku nie pojawiła się znajoma nazwa Chase & Status. Swoją drogą, ci kolesie są kapitalni! No ale, w każdym razie zagadka się wyjaśniła i od tego momentu nie potrafię się uwolnić od 'End Credits'. Nie dość, że warstwa muzyczna jest świetna, a głos Bena komponuje się z nią idealnie, to tekst jest równie genialny. Nic tylko zapętlić na odtwarzaczu, zamknąć oczy i słuchać, słuchać, słuchać... 
 Plus zastanawiam się, jak wiele na świecie jest piosenek, których nigdy nie słyszałam, a w których na pewno zakochałabym się od pierwszego usłyszenia. Masakra. 

No, tymczasem zaraz idę oglądać Titanica po raz setny w życiu. Nie wiem, co takiego tkwi w tym filmie, ale muszę obejrzeć go co najmniej raz w roku i płakać na 2 scenach: kiedy Jack i Rose stoją na dziobie statku (chociaż sama melodia My Heart Will Go On już wyciska łzy, nie wspominając o mojej reakcji, gdy nie daj Boże zobaczę teledysk w tv) i oczywiście, kiedy Jack tonie. Ach, zapomniałam o starszym małżeństwie leżącym razem na łóżku, czekającym w swoich ramionach na koniec. 
Może to żałosne, ale Titanic to Titanic i kurde, można na nim płakać nawet znając go na pamięć.

<3